Miłość do kwadratu. Poradnik dla nieprzystosowanych

Miłość do kwadratu. Poradnik dla nieprzystosowanych
Logo źródła: WAM Stanisław Morgalla SJ / Wydawnictwo WAM

Miłość to potężna siła, która nie tylko drzemie w każdym pojedynczym ludzkim sercu, ale uwolniona potrafi zniszczyć wszelkie zło i nienawiść. Dlatego miłość domaga się tego, by ją nieustanie potęgować. Miłość jak mission impossible.


Z natury wszyscy jesteśmy nieprzystosowani. Ledwie staniemy na własnych nogach, a już musimy odchodzić. Żadne z nas homo sapiens czy erectus. Co najwyżej homo niewiadomo, takie chodzące nieszczęście. „Zrodziliśmy się bez wprawy i pomrzemy bez rutyny" - przypomina prozaiczne prawdy poetka, a ku przestrodze -pewnie tym, co sapiens mylą z sapaniem - dorzuca: „Choćbyśmy uczniami byli najtępszymi w szkole świata, nie będziemy repetować żadnej zimy ani lata (W. Szymborska, Nic dwa razy). Nic tylko siąść i płakać! Albo krzyczeć w apokaliptycznym amoku: Ostatni gasi światło! Lub przedrzeźniać stareńkiego Koheleta: marność, marność, wszystko marność i pogoń za wiatrem...

Jedyna pociecha w tym, że w rozpaczy też jesteśmy niekonsekwentni, z natury niezdolni do systematycznego uprawiania nihilizmu. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że zawsze znajdzie się ktoś, kto w środku srogiej zimy krzyknie: Idzie wiosna! Albo zdradzi ideę totalnej katastrofy mimowolnym przebłyskiem nadziei lub optymizmu. Ze mnie właśnie taki prorok mimo woli, bo nieświadom zupełnie własnej misji od paru lat pisałem ten Poradnik dla nieprzystosowanych. Zebrane tu teksty ukazały się już drukiem tu i tam, w tej lub nieco zmienionej postaci. Ich wspólna wymowa jest dla mnie jednak nowością, bo niczym zebrane razem elementy układanki uświadomiły mi, że w różnych miejscach i czasie, w porę i nie w porę, innym, a najbardziej chyba samemu sobie powtarzałem tę samą prawdę: tylko miłość może nas ocalić!

Stąd ten dziwny tytuł: Miłość do kwadratu. Miłość to taka tajemna formuła, niby znana od zarania dziejów, ale jednocześnie ciągle nowa i zaskakująca. Niczym Einsteinowskie mc2 opisuje energię o potężnej sile, która nie tylko drzemie w każdym pojedynczym ludzkim sercu, ale uwolniona potrafi zniszczyć wszelkie zło i nienawiść i przywrócić postać rzeczy, o której nawet nam się nie śniło. Dlatego miłość ze swej natury domaga się tego, by ją nieustanie pomnażać, potęgować, zwielokrotniać, bo tylko w ten sposób może opleść naszą rzeczywistość ścisłą siecią relacji i więzi, które utrzymają ją w istnieniu na przekór złu i rozkładowi śmierci. Dlatego też jej formy i działania są tak bardzo zróżnicowane. Czasem jest to miłość oblubieńcza, czasem miłość nieprzyjaciół lub zwyczajne - choć zawsze niezwykłe - miłosierdzie. Raz uwalnia się na skutek reakcji łańcuchowej, niczym owoc czyjejś benedyktyńskiej pracy, a innym razem pojawia się jako efekt motyla, z franciszkańską prostotą i oczywistością. Nie znasz dnia ani godziny, w której cię dopadnie, ale jednego możesz być pewny: będzie miała twarz innego człowieka.

I jeszcze słowo o strukturze książki. Cztery części, na które została podzielona, odpowiadają czterem porom roku. Po części dlatego, że teksty były pisane na różne okazje roku, po części zaś z powodu prostej metaforyki: w naturalny sposób cztery pory roku stanowią osnowę ludzkiego życia. A o życiu i różnych sposobach na jego spełnienie traktuje prezentowana tu publikacja.

Na koniec słowa wdzięczności skierowane do tych, którzy zainspirowali mnie do pisania, a w efekcie do opublikowania tej książki. Jest ich zbyt wielu, by wszystkich wymienić, ale niewątpliwie to tylko dzięki nim jej wydanie doszło do skutku. Serdeczne Bóg zapłać!

Zima to pojęcie wieloznaczne. Kojarzy nam się zarówno z białym szaleństwem na nartach lub sankach, jak i z długimi, samotnymi wieczorami czy z prozaicznym katarem i gorączką. Przykra jest zwłaszcza przedłużająca się zima, bo chroniczny brak słonecznego światła i kontaktu ze świeżym powietrzem owocuje złym samopoczuciem, smutkiem, a w ekstremalnych przypadkach depresją. A co dopiero powiedzieć o „zimie w sercu" czy też „sercu z lodu"? Brak miłości daje się szczególnie we znaki i staje się plagą naszych czasów, dlatego tak wielu cierpi na depresję nawet wtedy, gdy świat już cieszy się wiosną czy owocuje pełnią lata.

Nie jest dziełem przypadku, że właśnie pośród największych ciemności i chłodów eksploduje radosna nowina o Bożym Narodzeniu, o Bogu, który z miłości stał się człowiekiem, by przekonać nas o sile swej miłości. Ale co myśmy zrobili z tego święta miłości? Komercyjny jarmark i paradę próżności! Warto wrócić do istoty tych świąt, które jak żadne inne przypominają nam, że jesteśmy owocem miłości i powołanymi do miłości. I to miłości tak bardzo szalonej, że gotowej oddać życie dla innych i za innych.

Taka miłość na wzór Jezusa Chrystusa musi rodzić w sercu lęk, bo jest swoistym przyjęciem tego, od czego wszyscy zdają się uciekać, tj. zapomnienia o sobie i skupienia się na innych. Dlatego miłość zawsze będzie należała do wyzwań z najwyższej półki człowieczeństwa, będzie zawsze przedsięwzięciem „tylko dla orłów".

Scenariusz jest ograny. Zwykle przychodzą po poradę, „bo to ona chciała i ona widzi problem". I - by stało się zadość tej nieprzypadkowej stylistyce - ona zaczyna mówić. Opowiadanie jest długie, barwne i przejmujące, bo jego osnową zawsze jest to samo: jej pragnienie bycia kochaną i narastająca frustracja, której powodem jest on. On siedzi i słucha, ale nie uczestniczy w narracji, jakby był z innej bajki. Nie porusza go nawet widok łez, cicho spływających po jej policzkach. Z twarzą pokerzysty kwituje wszystko komentarzem: „Ja tu nie widzę żadnego problemu". Na dodatek jest nieufny i emocjonalnie niedosięgły. Niczym na przesłuchaniu wszystko trzeba z niego wyciągać.

Zazwyczaj są małżeństwem z kilkuletnim stażem lub długodystansową parą singli, która nie może zdecydować się na ślub. Do złudzenia przypominają znane postaci z baśni Andersena „Królowa Śniegu": ona - ciepła, zatroskana i budząca współczucie, on - chłodny, odległy, ale za to mistrz konkretu (nierzadko ma duże osiągnięcia w dziedzinach, które nie wymagają emocjonalnego zaangażowania). Bywa, choć rzadziej, że role są odwrócone, ale dynamika zawsze jest ta sama: jedno z nich nosi w sobie śmiertelne skutki pocałunku współczesnej Królowej Śniegu, Aleksytymii. Specjaliści nadali jej to trudne do wymówienia imię, godne co najmniej greckiej bogini, zapewne by budziło grozę, bo dolegliwość to złośliwa i szalenie podstępna.

Zimno, zimno, coraz zimniej

Aleksytymia - dosłownie „brak słów dla emocji" - to synonim emocjonalnego analfabetyzmu. Osoby dotknięte tym syndromem nie potrafią mówić o własnych emocjach, nie rozróżniają ich fizjologicznych objawów, mają bardzo ubogie życie wyobrażeniowe (np. nie miewają snów) i operacyjny styl myślenia. Cierpią, choć o tym nie wiedzą, bo nie są w stanie tego wyrazić i właściwie nazwać. Cierpią zatem podwójnie. Mają trudności w określaniu własnych i cudzych stanów emocjonalnych, co powoduje, że relacje międzyludzkie zmieniają się dla nich w koszmar. Nawet z własnym ciałem ledwie się dogadują, choć i tu popełniają horrendalne błędy. Gdy kołacze im serce, bo czegoś się przestraszyli, lub ssie ich w brzuchu, bo stłumili gniew, to raczej będą się martwić schorzeniami układu krążenia lub coś zjedzą, ponieważ z tym skojarzą komunikaty własnych trzewi; o emocjach nawet nie pomyślą. Są to przejawy aleksyty-mii, która - jak pocałunek Królowej Śniegu - dotarła prosto do serca, zmroziła je i znieczuliła. Nie jest to czcza metafora. Badania neurologiczne wykazują, że mózgi aleksytymików wydają się „zlodowaciałe", bo brak w nich właściwej komunikacji między odpowiedzialnymi za emocje częściami (np. między związanymi z odczuwaniem emocji a odpowiedzialnymi za ich nazywanie lub zapamiętywanie). Gdy ich emocjonalne dzwony biją, nigdy nie wiedzą, w którym kościele. Jeśli wierzyć statystykom, które pewnie są zaniżone, bo większość tych osób nie szuka pomocy właściwych specjalistów, to na tę dolegliwość cierpi aż 13 proc. populacji; inne źródła podają, że prawie co szósty mężczyzna i co dziesiąta kobieta. Choroba zaczyna się bardzo wcześnie, już w pierwszych latach życia, a to bardzo zła wiadomość.

A miało być lepiej

Przekornie można powiedzieć, że wszystkiemu winna jest inteligencja emocjonalna, psychologiczny hit kilkunastu ostatnich lat. Gdyby tak nachalnie jej nie propagowano i nie zmuszano do sprawdzania jej poziomu, zapewne nigdy byśmy się nie dowiedzieli, że „emocjonalni jaskiniowcy" są wśród nas aż tak licznie reprezentowani. Określenie „emocjonalni jaskiniowcy" nie jest jednak uprawnione, jest bowiem prawie pewne, że jaskiniowcy nie byli aleksytymikami. Współczesne badania nad pierwotnymi plemionami wykazują, że ich przedstawiciele potrafili poprawnie odczytać i werbalizować najważniejsze emocje, takie jak radość, smutek, gniew, wstręt, zdziwienie. Jeśli więc dzięki odkryciu inteligencji emocjonalnej miało być lepiej, to dlaczego jest tak źle? Dlaczego tak wielu cierpi na emocjonalny analfabetyzm (trzeba raczej powiedzieć, że to osoby z ich otoczenia cierpią z tego powodu)? Czy praca nad inteligencją emocjonalną jednostek jest wystarczającym sposobem na zaradzenie tej sytuacji? A może jest już za późno? Może powinniśmy przeciwdziałać inaczej, np. naśladując sprawdzone metody, publicznie przyznawać się do aleksytymii, nosząc dyskretne (by nie stygmatyzować) „AT" w klapie marynarki lub żakietu? Tym wokoło byłoby łatwiej zrozumieć, a i „AT" byłoby lżej.

Wszyscy byliśmy aleksytymikami

Próbując odpowiedzieć na te pytania, trzeba sięgnąć do początków, tj. do zarania historii każdego człowieka. A na początku wszyscy byliśmy aleksytymikami, brakowało nam słów nie tylko na określenie emocji, ale na wszystko. Tak jak wszystkiego uczymy się od innych, tak też zdolność komunikacji, zwłaszcza emocjonalnej, opanowujemy stopniowo i nieomal od pierwszych dni życia. Emocjonalny związek matki i dziecka zaczyna się już na etapie prenatalnym i od razu obejmuje wiele subtelnych odcieni. Już w łonie matki dziecko rejestruje jej emocje i reaguje na nie, dlatego nie jest bez znaczenia, czy powodem łez matki jest obieranie cebuli, czy też... niechciana ciąża. Nawet „chemia" tych emocji jest zdecydowanie różna, o czym świadczą choćby analizy chemicznego składu łez. Matki, słysząc płacz niemowlęcia, bardzo szybko rozpoznają, kiedy spowodowany jest on głodem, kiedy mokrą pieluchą, a kiedy przestrachem. Matki niezwykle szybko uczą się tych subtelnych niuansów emocjonalnych, ich dzieci muszą jednak pokonać jeszcze długą drogę, by osiągnąć podobne zrozumienie. Podstawowe emocje dopiero przecierają pierwsze szlaki w dziewiczej topografii ich mózgu, aby z biegiem lat pokryć całą jego przestrzeń skomplikowaną siecią różnorakich traktów komunikacyjnych i zróżnicowanych systemów szybkiego reagowania (od reakcji organicznych po życiowe postawy). Analogią może być tutaj powstawanie i funkcjonowanie wielomilionowego miasta, a przecież mózgjest znacznie bardziej skomplikowany. Chociaż - czas przyznać się do męskiego kompleksu - sprawne rozróżnianie stanów emocjonalnych wymaga znacznej inteligencji emocjonalnej, która kobietom przychodzi często łatwiej, ponieważ są uczone okazywania uczuć od dziecka i same uczą się je wyrażać, kiedy mają własne dzieci.

Czytelnym przejawem prawidłowo rozwiniętej emocjonal-ności jest umiejętność narracji, wyrażania wewnętrznych stanów uczuciowych i przeżyć oraz idąca z nią w parze zdolność rozpoznawania podobnych stanów i uczuć u innych (empatia lub sympatia). Słowa, ich brzmienie, gesty i wyraz twarzy mają duże znaczenie. Dlatego możliwa jest poezja i sztuka. Dlatego słowa sprzed setek lat jeszcze dziś mogą głęboko poruszać.

Światełko w tunelu

Współczesne podejście do analfabetyzmu emocjonalnego napawa nadzieją, choć specjaliści spierają się ciągle, czy Jan (mózg Jana) jest w stanie nauczyć się tego, czego Jaś nie zdołał lub nie zdążył się nauczyć. Nie czekajmy na ich ostateczne odpowiedzi, bo gdy chodzi o człowieka, nigdy nie jest za późno. Nawet wśród neurologów znajdą się zwolennicy tej optymistycznej tezy, tym bardziej że ludzki mózg wciąż pozostaje zagadką, a jego możliwości - po urazach, wstrząsach, wylewach krwi - nadal zaskakują. Ponadto człowiek to coś więcej niż kilka tysięcy gramów galaretowatej masy komórek nerwowych. Mogą o tym wiele powiedzieć opiekunowie osób, które od lat leżą w śpiączce i pomimo ewidentnych barier i blokad w mózgu nawiązują kontakt.

Trzeba przede wszystkim rozmawiać, werbalizować, nazywać, dookreślać, czyli uczyć się. Gdyby wspominany już Kaj chciał rozmawiać z Gerdą o uczuciach, prawdopodobnie stworzyliby razem jakiś czytelny system komunikacji emocjonalnej, może niedoskonały, ale dający nadzieję. Przecież nawet internauci, ta „nowa odmiana człowieka", która wydawała się współczesną wersją Leibnizowskiej monady bez drzwi i okien, odkryli i docenili użyteczność, a nawet nieodzowność emocji, a ściślej tzw. emotikonów, np.: -) lub: -(. Za pomocą tych prostych znaków potrafią przekazywać różne odcienie własnych uczuć. Co prawda samo mówienie o emocjach nie jest równoznaczne z ich doświadczaniem, ale niewątpliwie pozwala na wejście w lepszy kontakt z nimi, a przez nie z drugą osobą. W świecie emocji nie obowiązuje zasada: „Mowa jest srebrem, a milczenie złotem". Przeciwnie, „ciche dni" są często pocałunkiem śmierci dla związku małżeńskiego, a uporczywe milczenie nie rozwija, ale zamyka człowieka w samym sobie. Nieprzypadkowo czytamy, że na początku było Słowo.

Stanisław Morgalla SJ, Miłość do kwadratu. Poradnik dla nieprzystosowanych, Wydawnictwo WAM 2009

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Miłość do kwadratu. Poradnik dla nieprzystosowanych
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.