Nieco ponad 5 lat temu zadałem sobie to samo pytanie. Odpowiedź wprawiła mnie w zachwyt i nie pozostawiła obojętnym. Piąte urodziny obchodzi właśnie pomysł, który wtedy postanowiłem wdrożyć.
W 2010 r. miałem za sobą prawie 3 lata doświadczeń w łączeniu katolickich i konserwatywnych przedsiębiorców wokół wspólnego celu. Uderzyły mnie wówczas dwie rzeczy.
Po pierwsze, jest ich mnóstwo. Idziesz do kiosku, a tam Pani Bożenka między podawaniem biletów i gazet podczytuje sobie "Gościa Niedzielnego". Wchodzisz po bułki do spożywczego, a nad drzwiami krzyż. Wstępujesz na szybko do lokalnego marketu budowlanego, a tymczasem Pan Janusz - właściciel - podejmuje w swoim gabinecie księdza proboszcza, z którym jest za pan brat. Katoliccy przedsiębiorcy otaczają Cię prawie tak, jak powietrze. Ale mają jedną paradoksalną właściwość. Nie znają się. Nie wiedzą o sobie nawzajem. Prawie każdy z nich, a poznałem ich w ciągu tych trzech lat setki, cierpiał na "syndrom ostatniego Mohikanina". Tak nazwałem to zjawisko. Domyślasz już się na czym polega?
Prawie każdy z nich miał poczucie, że jest jedynym, albo jednym z niewielu porządnych ludzi w swojej branży, a już na pewno jedynym, który modli się, chodzi do kościoła i odróżnia "komunię" od "komuny". To wielki paradoks w świecie, w którym tak naprawdę mieli liczebną przewagę.
A więc tragedia. Jak w takich warunkach mówić o zmienianiu świata na bardziej chrześcijański? Jak w takiej sytuacji marzyć o tym, by choć część z tej masy małych i średnich przedsiębiorców weszła kiedyś do pierwszej setki najbogatszych Polaków?
Uznałem, że trzeba zacząć od fundamentu. "Syndrom ostatniego Mohikanina", czy mówiąc bardziej fachowo - atomizacja, to fundamentalny wróg. Pewnie teraz zastanawiasz się jaki znalazłem na to sposób, ale przyznaj, że nie mniej interesuje Cię odpowiedź na jeszcze bardziej podstawowe pytanie: "Po co katoliccy przedsiębiorcy mieliby być najbogatsi w Polsce?"
No właśnie... Czy nie wystarczy, że po prostu są drobnymi przedsiębiorcami i jakoś tam im się wiedzie, bo najważniejsze jest ich zbawienie, a nie sukcesy ekonomiczne? Nie. Nie wystarczy. Wierzę głęboko, że jeśli ktoś jest powołany do bycia przedsiębiorcą, do uświęcania się na tej drodze, to powołany jest także do ciągłego ulepszania swoich produktów, swojego zespołu i procesów. A to prawie zawsze kończy się sukcesem ekonomicznym na wielką skalę! Można by zatem powiedzieć, że ten kto poważnie traktuje to powołanie, musi poważnie traktować także wezwanie do osiągania sukcesów w swojej branży.
Nie tylko po to, by dzięki zarobionym pieniądzom móc finansować na coraz większą skalę działania ewangelizacyjne, albo charytatywne. To jest oczywiste, że misja kończy się tam, gdzie kończą się pieniądze, a sam wolontariat również wymaga poniesienia kosztów - choćby przeszkolenia i koordynacji wolontariuszy. Nie na takim, bezpośrednim zmienianiu świata kończy się rola katolickiego przedsiębiorcy, który osiągnął sukces. Jego sukces ma także moc ewangelizacyjną, moc świadectwa dla ludzi jego formatu. Często na drodze do ich nawrócenia stoi to, że wszyscy wierzący, których znają, nie odnieśli nawet w 1% takiego sukcesu jak oni. Jak więc mogliby ich pouczać o tym jak żyć? Reasumując - potrzebujemy świętych bogaczy, bo to oni wpływają na to, w którym kierunku zmienia się świat.
Nie podoba Ci się w którym kierunku zmierza prawodawstwo? Sfinansuj kampanię PR wspartą lobbingiem w odwrotnym kierunku. Nie podoba Ci się to jak wyradza się system edukacji? Utwórz specjalny instytut, który nagłośni temat, zwołaj parę konferencji prasowych, zmuś urzędników do uległości swoim prestiżem i pieniędzmi. Nie podobają Ci się mainstreamowe media? Otwórz konkurencyjne.
Trzy problemy i trzy rozwiązania, które w polskich warunkach są po prostu niemożliwe, bo nie ma komu ich sfinansować. Bo jedyny rozpoznawalny katolicki milioner, to od lat Roman Kluska. Bo setki tysięcy drobnych konserwatywnych przedsiębiorców żyje w mylnym przekonaniu, że są mniejszością. Bo wszyscy sądzą, że nic nie da się zrobić.
Widząc ten wielki potencjał i jeszcze większe nieporozumienie, które go blokuje, postanowiłem go uwolnić.
Dlatego 19 lutego 2010 roku do warszawskiej Pijalni Czekolady Wedla zaprosiłem 50 znajomych przedsiębiorców, z których pierwszych 20 utworzyło Towarzystwo Biznesowe Warszawskie. Przez 5 kolejnych lat zrobiliśmy dla siebie grubo ponad 10 000 000 zł dodatkowego obrotu. W kolejnym odcinku mojego artykułu dowiesz się co takiego robimy, żeby zmienić Polskę i świat.
Maciej Gnyszka - Założyciel Towarzystw Biznesowych - wizjoner, który głowę nosi w chmurach, ale stopy stawia na ziemi. Lubi łączyć rzeczy, które wydają się nie do połączenia, stąd od kilku lat określa się mianem nałogowego poszukiwacza synergii. Założyciel Towarzystw Biznesowych i pierwszej polskiej agencji fundraisingowej Gnyszka Fundraising Advisors.
Dla organizacji pozarządowych zebrał już ponad 5 000 000 zł od prywatnych Darczyńców, a w ramach Towarzystw spotkał ze sobą i zachęcił do współpracy setki osób, co zaowocowało dziesiątkami udanych interesów na kwotę grubo ponad 10 000 000 zł. Oba przedsięwzięcia dynamicznie i oddolnie tworzą relację między ludźmi i zaufanie, bez których o społeczeństwie obywatelskim można tylko marzyć.
Współwłaściciel Pracowni Synergii - prawdopodobnie jedynej polskiej agencji 360.
P.S. Mam nadzieję, że te 10 000 000 zł tak bardzo Cię nie cieszy. 10 000 000 zł to bardzo mało. Żeby coś znaczyć, musimy robić sto, tysiąc razy tyle. Na szczęście to jest możliwe, co udowodnię w kolejnych odcinkach. Jeśli nie masz czasu obserwować, czy się już ukazały, zapisz się na mój newsletter, wyślę maila po każdej publikacji.
Materiał sponsorowany