Publiczne karmienie, niepubliczne piersi
Jestem mamą. Karmię swoją córkę piersią, bo tak jak papież Franciszek uważam, że to najlepszy pokarm, jaki mogę jej dać. Karmię w miejscach publicznych, bo tak jak Franciszek jestem przekonana, że odpowiadając na potrzeby małego człowieka, nie mam się czego wstydzić.
Tak jak papież Franciszek wspieram modlitwą mamy, które dają własny pokarm i te, które nie mogą tego robić, bo wiem jak trudna jest ta droga.
Moje pierwsze, publiczne karmienie miało miejsce w lesie. Mimo to stresowałam się spacerowiczami, płaczącym, dwutygodniowym dzieckiem, brakiem doświadczenia i faktem, że pierwszy raz moją pierś może zobaczyć ktoś, kto nie jest moim mężem lub lekarzem. Bo choć karmię, piersi nadal są intymną i erotyczną częścią mojego ciała. Nie znam kobiety, która wyzbyła się tego poczucia wraz z rozpoczęciem laktacyjnej przygody. I pewnie dlatego nie spotkałam kobiety, która karmiła ostentacyjnie, bez wyczucia i poszanowania tej intymności.
Publiczne karmienie to przekroczenie własnej strefy komfortu. Przestrzeń miejska czy nawet ta, która ma służyć wypoczynkowi, nie gwarantuje mamom kameralnych kątów, zaopatrzonych w wygodne fotele, poduszki lub wyciszającą muzykę, więc bywa, że nakarmienie rozdrażnionego malca wymaga akrobacji. Byłoby dużym ukłonem w stronę mam, gdyby takie miejsca organizowano. Na razie są to jedynie miłe wyjątki. Tak czy inaczej priorytetem jest głodne dziecko, a matki - jak lwice - poradzą sobie w najbardziej ekstremalnych warunkach. Trudno jednak przełknąć brak wsparcia społecznego. Nie rozumiem osób, które rzucają nieprzyjemne spojrzenia, przykre komentarze lub, o zgrozo, wypraszają karmicielki z restauracji, kościoła, urzędu, a gdyby mogły, to wyprosiłyby również z ulic naszych miast.
Ilekroć słyszę, że kobiecie z głodnym niemowlakiem wskazano drzwi do toalety, tylekroć gotuje się we mnie krew. Dla zniesmaczonych widokiem karmionego dziecka mam tylko jedną radę: nie patrz, po prostu. W moim odczuciu to jeden z twardszych orzechów do zgryzienia przez środowiska prorodzinne. Temat wracający jak bumerang, a działania na rzecz promocji karmienia wciąż nie dość efektywne.
Będąc w ciąży znajomi uprzedzali mnie, że są to ostatnie Msze Święte, w których uczestniczę wraz z Mężem. Standard to niedzielne wymienianie się dzieckiem - mówili. Śmiałam się pod nosem, myśląc sobie: nigdy w życiu! "Never say never". Jednak historie moich koleżanek wypraszanych ze Świątyni i niewybredne komentarze purytanów wzmożyły moje obawy przed ewentualnym karmieniem w "kościelnej ławce". O ile jestem pewna, że Pan Bóg nie poczułby się zgorszony, w końcu sam to tak genialnie skonstruował, o tyle nie jestem już tak pewna reakcji księdza czy kogoś kto siedziałby obok mnie.
Dlatego mam takie małe marzenie, by gospodarze kościołów, proboszczowie, wikariusze wzięli przykład z Ojca Świętego i otwarcie zachęcali mamy do karmienia swoich dzieci, by wyczulili wspólnotę wiernych na potrzeby najmłodszych chrześcijan. Kilka wygodnych krzeseł w nawie bocznej, ewentualnie w zakrystii, obraz z Matką Bożą karmiącą na zachętę, plakat na drzwiach wejściowych z uśmiechniętą mamą i dobre słowo z ambony, to żaden koszt, a sprawia, że Kościół namacalnie staje się Domem.
Natalia Białobrzeska - żona i mama, szczęśliwa kura domowa.
Skomentuj artykuł