Kilka myśli o dopuszczaniu
"Słuchając niektórych spośród byłych księży lub zakonników, mam wrażenie, że nie powinni nimi zostać" - powiedział kilka dni temu w rozmowie z "Rzeczpospolitą" Tomasz Wiścicki. "Ja miałam to samo wrażenie, patrząc na niektórych z naszych wikarych w ostatnich latach" - skwitowała sucho tę wypowiedź jedna z moich znajomych.
Zrobiło mi się chłodno. Ponieważ tą krótką uwagą owa parafianka gwałtownie przeniosła dyskusję ze sfery analizowania odejść z kapłaństwa na bardzo szerokie pole "jakości" katolickich duszpasterzy w naszym Kościele. Idąc tą drogą, w pewnym momencie dochodzi się do pytania, ilu spośród aktualnie pracujących w Kościele duchownych nigdy nie powinno otrzymać święceń. W stosunku do ilu aż prosi się o przypomnienie (choć poniewczasie) wskazania św. Pawła z Pierwszego Listu do Tymoteusza "Na nikogo rąk pośpiesznie nie nakładaj"?
Tomasz Sekielski w swym nowym programie "odkopał" głośną pół roku temu sprawę księdza, któremu na plebanii urodziło się i zmarło dziecko. Ujawnione okoliczności tego wydarzenia już wtedy wydały mi się przerażające. Zadałem sobie wówczas trochę trudu i poszperałem w Internecie, aby ustalić to i owo na temat głównego bohatera całej historii. Nie tylko znalazłem dość stare (sprzed kilku lat) zachwyty jakichś nastolatek nad zaletami omawianego duchownego, ale także dowiedziałem się, że spokojnie pełni posługę za wschodnią granicą jako "misjonarz". Pierwsza myśl, jaka mi wtedy przyszła do głowy, brzmiała: "Co z oczu, to z serca". Mimo takiej rejterady w ironię nie zdołałem wtedy jednak uniknąć zdziwienia.
Dlaczego więc bez zdziwienia oglądałem to, co na temat tego księdza pokazała w zeszłym tygodniu telewizja? Dlaczego bez zdziwienia przyjąłem decyzje podjęte przez władze kościelne wobec tego człowieka po emisji programu? Jedyne, co mi w związku z tymi decyzjami towarzyszyło, to pewne zniecierpliwienie i zawód, że tak późno.
Odpowiedź jest prosta. Wtedy, gdy sprawa pierwszy raz zaistniała w mediach, niemal od razu w tyle mojej głowy pojawiło się pytanie: "Czy on w ogóle powinien być księdzem?". Nie tylko w sensie stanu aktualnego. Także w sensie pytania, czy należało na niego biskupie ręce nakładać.
Ilekroć mam okazję uczestniczyć w uroczystości udzielania święceń prezbiteratu, jako mrożący krew w żyłach dialog, przeżywam rozmowę biskupa z księdzem, który przedstawia kandydatów (z moich doświadczeń wynika, że najczęściej jest to rektor seminarium). Usłyszawszy od niego prośbę: "Czcigodny Ojcze, święta Matka, Kościół, prosi, abyś tych naszych braci wyświęcił na prezbiterów", biskup pyta: "Czy wiesz, że są tego godni?". W odpowiedzi słyszy: "Po zbadaniu opinii wiernych i po zasięgnięciu rady osób odpowiedzialnych za ich przygotowanie zaświadczam, że uznano ich za godnych święceń".
Co prawda ten tekst zawarty jest w stosownej księdze liturgicznej i można go po prostu odczytać, ale w moich uszach nigdy nie brzmi on jak czcza formułka. W moim odbiorze ten, kto te słowa wypowiada, bierze na siebie wobec całej wspólnoty Kościoła niesłychaną odpowiedzialność. Chociaż, jak zwrócił mi kiedyś uwagę jeden znajomy rektor, z tego sformułowania nie wynika wcale, kto tak naprawdę podjął decyzję. "Uznano" jest formą bezosobową...
Tomasz Wiścicki w cytowanym wywiadzie zauważył: "Księdzem nie zostaje się tak po prostu, z ulicy. Nie wszyscy zostają dopuszczeni do święceń. W tym celu trzeba przejść całą formację właśnie po to, żeby zmniejszyć prawdopodobieństwo takich problemów". To bardzo mądre słowa. Nie jesteśmy w stanie ze stuprocentową skutecznością dopuszczać do kapłaństwa tylko tych, którzy "są tego godni". Ale możemy i powinniśmy z coraz większą starannością i troską minimalizować prawdopodobieństwo pomyłek. Wydaje mi się, że jedną z dróg do osiągnięcia tego celu jest zwiększenie roli parafii i wiernych świeckich w przygotowaniu kandydatów do święceń. Między innymi po to, żeby potem nie słyszeć takich opinii, jak mnie zdarzyło się usłyszeć niedawno od pewnej parafianki o młodym księdzu, który rzucił sutannę: "Ja widziałam, że on się nie nadaje na księdza. Widziałam, jak się zachowywał i w liceum i gdy przyjeżdżał z seminarium…".
Skomentuj artykuł