Nigdy przeciw komuś
Patriotyzm nie jest "przeciw" komuś! Jest wspólnoto-, a nie "partyjno"-twórczy. Właśnie dlatego jest spójny z przeżywaniem naszej wiary i budowaniem wspólnoty Kościoła - pisze bp Grzegorz Ryś.
Zacznę może z dziwnego miejsca, no ale trudno by było inaczej: wczoraj ogłoszono moją nominację na biskupa pomocniczego w Krakowie i przydzielenie mi tytularnej stolicy biskupiej w Arcavica. "Moje" biskupstwo leży więc w... Hiszpanii i jest starym miastem rzymskim.
Wiem, że wszystko to ma znaczenie raczej symboliczne, niemniej wywołało z mojej pamięci znany fragment Listu do Diogeneta o chrześcijanach: "Mieszkają każdy we własnej ojczyźnie, lecz niby obcy przybysze. Podejmują wszystkie obowiązki jak obywatele i znoszą wszystkie ciężary jak cudzoziemcy. Każda ziemia obca jest im ojczyzną i każda ojczyzna ziemią obcą... Przebywają na ziemi, lecz są obywatelami nieba. Słuchają ustalonych praw, a własnym życiem zwyciężają prawa".
Piękny tekst. Nie stanowi, oczywiście, zakwestionowania patriotyzmu. Poszukuje w nas wszakże otwartości i rozszerzenia serca. Budzi świadomość przynależenia do wspólnoty jeszcze szerszej niż naród - do Kościoła, który jest powszechny i sprawia, że wszędzie jestem u siebie (zwłaszcza wtedy, gdy gdziekolwiek znajdę się na Eucharystii) i że moimi siostrami i braćmi są ludzie, z którymi - na przykład z racji trudnej historii wzajemnych relacji naszych ojczyzn - każde inne spotkanie byłoby trudne, jeśli wręcz nie niemożliwe.
Co więcej, wspólnota ta rozciąga się w czasie, a właściwie sięga poza czas (w wieczność), a zakorzenia mnie w przeszłość dawniejszą niż dzieje mojej ojczyzny.
Taka otwartość nie popycha mnie przecież w kierunku jakiejś amorficzności i rezygnacji z tego, kim jestem. Przeciwnie, Kościół, jako rzeczywista wspólnota, nie myli jedności z jednolitością. Właściwa mu jedność jest jednością ciała, a to zakłada różnorodność członków, traktowaną jako bogactwo i warunek normalnego funkcjonowania.
Dlatego właśnie Kościół jest zainteresowany moją polskością (i tym, jak - jako Polak - przeżywam swoją wiarę), a nie wzywa mnie do jej porzucenia.
Moje wychowanie patriotyczne dokonywało się w domu i w szkole. Decydujący był czas liceum, pod każdym względem wyjątkowy i - właśnie wychowujący. Gdy byłem w I klasie, wybrano Papieża (1978), w drugiej (1979) Jan Paweł II przyjechał do Polski, w trzeciej "wybuchła" "Solidarność", a w czwartej - stan wojenny.
Byłem w klasie o profilu matematyczno-fizycznym, ale niemal wszyscy byliśmy zwariowani na punkcie polskiej literatury. Inspirowani przez świetnych nauczycieli języka polskiego (każdy z nich prowadził zajęcia według autorskiego programu) zrobiliśmy własny teatr.
W nim odkrywaliśmy, jaką wartością jest mowa: ile w sobie koduje i jak fantastycznie wyznacza granice duchowej przynależności (zderzaliśmy w przedstawieniach np. rezonujące w nas głęboko teksty Papieża i wywołujące absolutne poczucie obcości teksty Gierka).
Wiedzieliśmy, że nie ma polskiej literatury bez Bogurodzicy i Norwida, recytowaliśmy (nieraz chórem, na prywatkach!) długie passusy Mickiewicza i Wyspiańskiego, kochaliśmy humor Sienkiewicza i Prusa, czytaliśmy Konwickiego (w szkole) i Miłosza (w domu, bo z podziemnych wydawnictw).
Język polski był naszym "domem", nie uczyliśmy się go na ocenę (choć, rzecz jasna, te były wystawiane - w końcu szkoła...). Co więcej, świat polskiej literatury był przestrzenią, w której przeżywaliśmy autentyczną wolność, duchową niepodległość! Teatr był formą sprzeciwu wobec wrogiego systemu, który wypierał się Dziadów - równie gorliwie, jak ośmieszał naszą wiarę. Więc my, w większości oazowicze, wstawialiśmy w nasze publiczne, szkolne wystąpienia długie fragmenty Biblii.
Podobnie miała się rzecz z historią. W IV klasie, we współpracy z naszym nauczycielem, wydrukowaliśmy w "podziemiu" podręcznik (150 stron, 500 egzemplarzy - lokal, matryce białkowe i "maszyny" drukarskie, czyli dwa blejtramy obciągnięte szyfonem; mieliśmy je od NZS-u i "Solidarności", ale drukowaliśmy sami).
Znalazły się w nim między innymi trzy wykłady Bora-Komorowskiego o AK, obszerne fragmenty Poboga-Malinowskiego (zakupionego, rzecz jasna, w podziemiu) itd. Wszystko to niosło z sobą dodatkową emocję jakiejś konspiracji, kosztowało nas rewizje w domach - co tylko utwierdzało nas mocniej w przywiązaniu do wartości, jaką jest prawda o własnych dziejach, oficjalnie niedostępna!
Potem było seminarium, a po nim pierwszy rok kapłaństwa zakończony przełomowymi wyborami w 1989 roku. Wtedy wszystko było jeszcze oczywiste: w kaplicy wystawionej na miejscu domu rodzinnego św. Jana z Kęt wygłaszałem do parafian serię wykładów z historii Polski, w ścianie kościoła umieszczaliśmy urnę z ziemią z Katynia i z Monte Cassino, nasze ołtarze na Boże Ciało przypominały krzyże z Gdańska i z Poznania, w kampanii wyborczej użyczaliśmy sal "naszym" (a potem fetowaliśmy "zwycięstwo"), każdego 13-go odprawialiśmy Msze za ojczyznę, na których w kazaniach wykładaliśmy katolicką naukę społeczną.
Zmagania o to, co "polskie", szły wtedy dalece w parze z przeżywaniem swojego chrześcijaństwa. Szukaliśmy wolności, jeżdżąc na oazy tak samo, jak chodząc na manifestacje w stanie wojennym; przynależność do Krucjaty Wyzwolenia Człowieka była dla nas równie oczywistym wyborem, co czytanie "bibuły".
Pamiętam takie zdjęcie ks. Jerzego Popiełuszki i Lecha Wałęsy: Ksiądz miał przypiętego do sutanny orzełka w koronie, a Wałęsa - znaczek z Matką Bożą Częstochowską. Swoista "wymiana symboli". A przecież nikogo wtedy nie dziwiła ani nie gorszyła.
Wszystko to było piękne. I układa się nie tylko we wspomnienia. Żyje wartościami - wtedy wybranymi i obronionymi, przyjętymi na zawsze. A przecież... można i trzeba (!) dzisiaj powiedzieć, że to nie były "normalne" czasy. Normalne czasy stwarza wolność!
Jej brak wymusza rzeczy i działania nienormalne. Nie jest rzeczą normalną uczenie historii w kościele - ona powinna by wykładana uczciwie i prawdziwie w szkole i na uniwersytetach. Nie ma nic złego w tym, że w kościele czyta się poezję czy organizuje wystawy malarstwa - normalne jest jednak to, że obrazy pokazywane są w profesjonalnych galeriach, a dobra literatura (także religijna) wystawiana w teatrach.
Normalna jest wolność słowa, wolność myślenia i zaangażowania politycznego, wolność zrzeszania się w partie polityczne (a nie organizowanie spotkań przedwyborczych w salkach katechetycznych). Normalna jest wolność wyznawania i publicznego praktykowania swojej wiary. Normalne są czasy, w których żyjemy, a nie te, z których wyszliśmy - i to za cenę życia i strasznego cierpienia wielu ludzi.
Wolność sprawia wszakże, że wartości, które wtedy wręcz narzucały się nam spontanicznie, dziś wymagająświadomego wyboru. Dziś lepiej niż wtedy rozumiemy słowa ks. Józefa Tischnera, że "polskość jest propozycją etyczną, i dlatego można się do niej przyznać, a przyznawszy się - można od niej odejść, można zdradzić. Między człowiekiem a polskością istnieje wolność. Owszem, chętnie przyznamy, że w propozycji polskości kryje się ogromna siła perswazji, ale nie polega ona na przymusie. Rodzimy się jako członkowie narodu, ale ojczyznę zawsze jakoś wybieramy sobie. I ona nas wybiera, jeśli jej dobrze służymy".
Na tę "propozycję etyczną" składają się zasadniczo te wartości, które odkrywaliśmy wtedy: przeszłość, czyli zakorzenienie (historia, "dziedzictwo"), mowa / literatura / kultura, a także (o czym pięknie pisze Jan Paweł II w poemacie Ojczyzna) praca ("Ojczyzna - kiedy myślę - słyszę jeszcze dźwięk kosy, gdy uderza o ścianę pszenicy").
Każda z tych trzech rzeczywistości kryje w sobie ogromną siłę wiążącą - wspólnototwórczą: wyrastamy z tych samych korzeni; mowa jest narzędziem międzyludzkiej komunikacji i budowania wspólnoty; praca ma "to do siebie, że przede wszystkim łączy ludzi" (LE, 20). Wybierając je, wybieramy jakieś "bycie razem".
Trzeba jednak naprawdę je wybrać: nie wystarczy mieć. Historię - trzeba ją wybrać jako swoją; nie wystarczy "umieć mówić" - trzeba wybrać własną mowę i zakodowany w niej system wartości (mowa "prowadzi nam rękę; więc piszemy z wielkiej litery Prawda i Sprawiedliwość, a z małej kłamstwo i krzywda" - Czesław Miłosz); praca nie musi nas z nikim łączyć - możemy ją zredukować do zarabiania, co więcej, możemy ją uczynić polem walki z innymi.
Widać więc, że ów wybór dotyczy nie tylko "tego, że", ale dotyczy także "tego, jak": jak i dlaczego pracuję? W jaki sposób organizuję miejsca pracy dla innych? Jak mówię i piszę? W jaki sposób używam języka? Jak pomnażam przejęte dziedzictwo - którą część naszej historii chcę kontynuować?
Wybór za każdym razem - jeśli wpisany jest w patriotyzm - ma charakter pozytywny! Nie jest wyborem "przeciw" czemuś czy - tym bardziej - komuś! Jest wspólnoto-, a nie "frakcyjno"- czy "partyjno"- twórczy. Właśnie dlatego jest dalece spójny z przeżywaniem naszej wiary i budowaniem wspólnoty Kościoła.
Mogę przy tym zaświadczyć, że całe wielkie obszary polskości - odkryte i przestudiowane - stają się także dziś dla młodych ludzi przedmiotem fascynacji i dumy.
Pamiętam, jak studentom europeistyki czy stosunków międzynarodowych zadawałem prace pisemne z myśli Włodkowica albo - szerzej - tak zwanej "polskiej szkoły prawa narodów" (Stanisław ze Skarbimierza, Andrzej Łaskarz i in.): oddawali je z niekłamaną wdzięcznością, że mogli przeczytać prawdziwie inspirujące teksty a liczące sobie prawie 600 lat.
Na koniec myśl oczywista: miłość do własnej ojczyzny jest wpisana - tak uczy Kościół - w IV przykazanie Boże. Ostatecznie więc, jest nie tyle pozostawiona, ile raczej zadana (przez Boga!) naszej wolności. Zadane jest nam: poznać ją, szanować ("Czcij ojca i matkę"), i na synowski sposób przejąć się i zadbać o jej los przyszły.
Tekst ukazał się pierwotnie w PASTORES 53(4)2011.
Skomentuj artykuł