Czy to na pewno rodzice są problemem polskiej szkoły?

Czy to na pewno rodzice są problemem polskiej szkoły?
Nie ma zgody co do tego, dokąd szkoła ma prowadzić ucznia ani w jaki konkretnie sposób przygotować go do wyzwań dorosłości. Fot. Depositphotos.com

Koniec roku szkolnego coraz bliżej. Jestem już po "tour de wywiadówki", teraz jeszcze trzeba tylko przetrwać rytualne dyskusje na rodzicielskich komunikatorach... Elegie o nakładaniu się terminów sprawdzianów powolutku się kończą, na horyzoncie już się rozpaliły pożary dyskusji okołoprezentowych (czy i co kupić), z tydzień pociągną, a potem tylko tradycyjne pohukiwania na niesprawiedliwość systemu oceniania i ufff, będzie można wypoczywać.

Problemem nie jest to, że rodzice "dostali głos" w szkole

Kiedy próbuję połapać się we wszystkich wątkach rodzicielskich dyskusji, które z racji wielodzietności przychodzi mi śledzić, miewam czasami ochotę wybuchnąć histerycznym śmiechem. Na jednym whatsappie wojna o zbyt małą ilość wyjazdów na szkolne wycieczki, a na signalu w innej klasie lecą gromy, dlaczego aż trzy "wyjścia" były w tym semestrze. W tej klasie dyskutujemy, czy zbieranie po 50 zł na prezent dla wychowawczyni to przypadkiem nie za mało, a w innej znaleźć chętnych do zrzutki po 5 zł na "bukiet od klasy" jest bardzo trudno. Ci chcą porównywać oferty cateringów i domagają się informacji w trybie administracyjnym, inni z kolei niewybrednie wściekają się na dyrekcję, która zwraca się z pytaniami do rodziców o wszystko, nawet o kolor papieru toaletowego. Naprawdę nie dziwię się, gdy słyszę, że problemem dzisiejszej szkoły są przede wszystkim rodzice. Choć jest to oczywiste uproszczenie.

DEON.PL POLECA



Problemem przecież nie jest to, że rodzice w murach szkoły się pojawili i "dostali" głos. Problemem jest raczej to, że z jednej skrajności wpadamy w drugą i tej możliwości wyrażenia rodzicielskiego głosu nie równoważy pielęgnowanie trudnej sztuki słuchania bliźniego (tu: nauczyciela) i empatyzowania z jego racjami. O dialogu nawet nie wspomnę. Dobrą ilustracją są zebrania klasowe - niby nauczyciel ma głos i może go spokojnie wyrazić, ale tak czy siak po zebraniu ustawiają się kolejki i wkrótce okazuje się, że to, co mówił, jednym przeleciało przez uszy i nie zrozumieli, innym się w ogóle nie spodobało i mają potrzebę wyrazić zdanie odrębne, a jeszcze inni chcieliby przypomnieć o konieczności zindywidualizowanego podejścia do swojego dziecka i mrugając okiem, próbują wymóc "obejście regulaminu" w tej czy innej sprawie. Ach! I nie zapominajmy o tych, którzy na zebranie nie dotarli, ale zamiast podjąć trud osobistej rozmowy z pedagogami, wolą od razu napisać jakieś pismo do kuratorium.

Każdy po swojemu rozumie rolę szkoły. Trudno to pogodzić

Sprawy nie ułatwia też to, że drastycznie dewaluują nam się wartości na poziomie społecznym. Każdy inaczej - czytaj: po swojemu - rozumie pojęcia takie jak "wiedza", "wolność", "odpowiedzialność", "wymagania". Każdy ma swój monopol na prawdę i ...swoją bańkę medialną kształtującą ogląd świata. Nie ma powszechnej zgody co do tego, dokąd współczesna szkoła ma prowadzić młodego człowieka ani w jaki konkretnie sposób przygotować go do wyzwań dorosłości. Nie ma też przestrzeni (a może nawet bardziej - czasu), by o wartościach i uniwersalnych celach myśleć i rozmawiać. Ilość komunałów wypełniających szkolną biurokrację jest za to wciąż odwrotnie proporcjonalna do rzeczywistych rozwiązań.

W tym wszystkim i uczniowie, i rodzice, i nauczyciele miotają się między zaleceniami specjalistów i milionami recept na uleczenie polskiej edukacji, z których każda jest równoważna, bo przecież galopujący kryzys autorytetu, obfitość edukacyjnej oferty i dotkliwe nierówności społeczne, które jaskrawo uwidaczniają się w szkolnych realiach - nikogo nie zostawiają obojętnym, więc każdy przeciera własny szlak i zbiera na nim osobiste doświadczenia. A te doświadczenia urastają do rangi prawd objawionych.

Rodzicom bardzo trudno zgodzić się ze sobą, co jest dobre dla ich dzieci 

Sama z jednej strony cieszę się, że jako rodzic mam pewien wpływ na to, jak wygląda szkolna rzeczywistość moich dzieci. Z drugiej strony widzę, w jak trudnym położeniu bywają nauczyciele, którzy muszą nie tylko pracować merytorycznie z uczniami, lecz także dodatkowo wykonywać istne akrobacje dyplomatyczne, by JAKOŚ odnaleźć się w kakofonii rodzicielskich głosów, w gąszczu przepisów i nieustającym chaosie wprowadzanym przez zapędy kolejnych ekip reformatorskich. Bywam też bardzo sfrustrowana, gdy na własnej rodzicielskiej skórze doświadczam, jak trudno dziś nam, rodzicom, zgodzić się ze sobą, co jest dobre dla naszych dzieci. Mam nieodparte wrażenie, że zarówno my, rodzice, jak i nauczyciele tracimy bardzo dużo energii, by udowadniać sobie nawzajem, że potrafimy bronić swoich racji, a relatywnie mało wydatkujemy ją na to, by szukać wspólnych rozwiązań i działań na rzecz uczniów. I celowo piszę "uczniów", a nie "ucznia".

Indywidualne podejście wcale nie musi być najlepsze

Paradygmatem dzisiejszej rzeczywistości jest to, że indywidualne podejście, to podejście najlepsze. Zatem szkoła powinna widzieć każdego ucznia jako jednostkę wyjątkową i pomóc mu dostrzegać i rozwijać jego mocne strony, a te słabsze otaczać troską i "szytym na miarę" wsparciem. Jest to niestety tyleż piękna, co nierealna wizja, zupełnie przy okazji wpisująca się w melanż porządków, w jakich jako ludzkość się lubujemy. Szkoła w tej perspektywie ma bowiem dawać dziecku to, co rodzina, a to przecież w praktyce niemożliwe. I obawiam się, że żadne zaklęcia, modlitwy, naśladowanie 1:1 skandynawskich standardów i wdrażanie kolejnych reform tego nie zmienią. Świat jest skomplikowany, a ludzie nie są równi, tylko różni.

W tym kontekście wydaje mi się, że o wiele więcej realnych korzyści przyniosłoby uczniom, gdyby rodzice i nauczyciele zaczęli się wspierać w wysiłkach stawiania wymagań młodym ludziom i pokazali im wartość zgodnego działania. Pewnie, że trudno jest zaakceptować, że polska szkoła w obecnym kształcie nie jest w stanie wydobywać i szlifować - zwłaszcza tych nieoczywistych - talentów naszych pociech. Ale to nie oznacza, że jest ona siedliskiem tego, co najgorsze i najlepiej byłoby ją zlikwidować. Może wystarczyłoby dowartościować to, że szkoła tworzy warunki, by przez praktykę uczyć się życia w zróżnicowanym społeczeństwie i skupić w jej murach nie tyle na pielęgnowaniu tego, co w każdym człowieku wyjątkowe, lecz na tym dobru, które niesie wzajemna troska o to, co wspólne.

A gdyby tak położyć nacisk na dobro wspólne i zgodne działanie? 

Położenie nacisku na uczenie wzajemnego szacunku i brania odpowiedzialności za dobro wspólne, na umiejętności kulturalnego wyrażania własnego zdania i zgodnego działania w szczytnym celu wydaje się elementarną nauką. Bez takiej pracy u podstaw żadne indywidualne talenty nie będą miały szansy rozkwitnąć, bo prędzej niż później rozjedzie je walec nieuniknionych walk spod znaku "przetrwają tylko najsilniejsi". Tutaj my, dorośli, powinniśmy jako pierwsi odrobić lekcje z dbania o wspólnotę.

W tym kontekście, przyglądając się własnej postawie - rodzica w szkolnej rzeczywistości - odkrywam ciągle nowe przestrzenie, w których potrzebuję się osobiście nawracać, a także szanse, by moja wiara przynosiła dobre owoce w życiu innych. Dostrzegam, jak bardzo potrzebna jest ta pokora, miłość i troska o cnoty, której człowiek sam z siebie się nigdy nie nauczy. Musi po nie ciągle sięgać do Źródła. Na finiszu roku szkolnego widzę zatem wyraźnie, że jako katoliczka wcale nie muszę jechać na inny kontynent, by nieść innym dobrą nowinę. Polska szkoła potrzebuje obecności świadków Jezusa w równym stopniu. Nie nawracających innych ogniem i mieczem, ale wykorzystujących w praktyce to, czego uczy ich bycie częścią wspólnoty Kościoła powszechnego. Rodzice mogą pięknie wypełnić tę misję.

 

Żona, mama, córka, z zawodu animatorka społeczności lokalnych, z zamiłowania doktorka nauk społecznych, w wolnych chwilach pisze bloga "Dobra Wnuczka" i prowadzi konto na Instagramie. Razem z mężem od lat zaangażowana w Ruch Spotkań Małżeńskich i wrocławską Wspólnotę Jednego Ducha. 

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Monika Szubrycht

To, że jesteśmy mniejsi, nie oznacza, że nasze problemy również takie są.

Dzieci. Doświadczają odrzucenia, chorują na depresję, zaburzenia lękowe, samookaleczają się, targają się na własne życie. One równie mocno, co dorośli, doświadczają kryzysów psychicznych....

Skomentuj artykuł

Czy to na pewno rodzice są problemem polskiej szkoły?
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.