Dyskurs o religii w szkole jest potrzebny
Od ponad roku trwa w Polsce burzliwa debata dotycząca religii w szkołach. Mało w tej dyskusji argumentów merytorycznych, dużo za to polityki. Uczciwie trzeba przyznać, że dyskurs o religii w szkole jest potrzebny.
Bo z jednej strony społeczeństwo mocno się sekularyzuje, z drugiej młodzież do Kościoła nie lgnie jak przed laty, z trzeciej są różnorakie kłopoty lokalowe i finansowe samorządów, z czwartej pojawiają się narzekania na jakość nauczania. Ale trudno jest też odmówić religii bycia przedmiotem kształtującym różnorakie dobre postawy społeczne, trudno nie zauważać całej rzeszy nauczycieli religii, którzy z poświęceniem wykonują swoją pracę i są dla młodzieży prawdziwymi autorytetami. Trudno nie dostrzegać dobrego oddziaływania religii nie tylko na życie duchowe młodych ludzi, ale także ich stany psychiczne. Wszystkie te elementy powinny być zatem w dyskusji o religii w szkole obecne. Ale nie są. Jest za to polityka.
Każdy kto choć chwilę poświęcił na spojrzenie na tą debatę z łatwością to dostrzeże. Debata o religii w szkołach wróciła wszak w kampanii przed wyborami parlamentarnymi. Jej wyprowadzenie ze szkół było jedną ze sztandarowych obietnic obecnej minister edukacji. Pierwsze ruchy resortu dotyczyły niewliczania oceny z religii do średniej, potem pojawiły się pomysły organizacji zajęć z tego przedmiotu na pierwszej lub ostatniej godzinie lekcyjnej, możliwość łączenia klas, wreszcie ograniczenie tygodniowego wymiaru nauczania religii do jednej godziny tygodniowo. Ministerstwo teoretycznie robiło jakieś konsultacje, ale głosów sprzeciwu nie przyjmuje. Wydaje rozporządzenia. Te są zaskarżane do Trybunału Konstytucyjnego, ale orzeczeń, które nie podobają się resortowi nie zamierza on respektować. Teraz zaś pojawiają się sprzeczne ze sobą komunikaty. Z jednej bowiem strony pani minister mówi twardo, że szkoła nie jest miejscem dla religii, z drugiej przekonuje, że nikt jej stamtąd wyrzucał nie będzie. Jak jest naprawdę?
Można się o tym przekonać rozmawiając z katechetami. Kilka dni temu miałem okazję wysłuchać relacji siostry zakonnej, która uczy religii w jednym z powiatowych miast na Dolnym Śląsku. Do szkoły dojeżdża sporo dzieci z okolic miasta. Dyrektor placówki postanowił pójść za wskazaniami resortu i tak ułożył plan, że religia jest na początku albo na końcu – czyli zgodnie z zamierzeniami pani minister przed albo po obowiązkowych zajęciach. Efekt jest taki, że religia jest na tzw. godzinie zero – o siódmej rano. Ewentualnie na ósmej lub dziewiątej godzinie lekcyjnej. Odpowiednio od godz. 14.30 do 15.15 lub od godz. 15.30 do 16.15. W rezultacie siostra jako jedyny nauczyciel w szkole ma aż trzynaście okienek (przerw między jednymi a drugimi zajęciami) w tygodniu. Frekwencja na zajęciach drastycznie spadła, na zajęcia zaczynające się o siódmej rano nie przychodzi już prawie nikt. Siostra opowiadała, że uczniowie przychodzą do niej i mówią, że chcieliby chodzić na religię, ale żeby dojechać do szkoły na siódmą musieliby wstać bladym świtem i trochę im się nie chce. Inna rzecz, że transportu gminnego na tak wczesną godzinę nie ma, więc ktoś musiałby ich do szkoły zawieźć, ale nie za bardzo jest komu, bo rodzice muszą iść do pracy.
Podaję tą historię jako doskonały przykład działań polityków, którzy niby nie chcą religii ze szkół wyrzucać, ale tak naprawdę robią wszystko, by jej w szkole nie było. W szkole na Dolnym Śląsku i w tysiącach innych, gdzie tak zorganizowana jest nauka religii lada moment nie będzie na niej żadnego ucznia. Politycy wówczas stwierdzą, że skoro nie ma chętnych, to znak, że przedmiot jest zbędny. W białych rękawiczkach religia ze szkół wyprowadzona zostanie. Ale politycy wytłumaczą, że… wyszła sama.
Problemem debaty o religii jest zatem polityka i interesy polityczne poszczególnych ugrupowań. Niewielu sili się na poważną dyskusję, w której wszystkie strony mają równe szanse. Dzisiejsze działanie jest z pozycji siły i pod publikę. I choć osobiście jestem dość krytyczny do religii w szkole (głównie w odniesieniu do treści i jakości zajęć), to jednak uważam, że w demokratycznym państwie nie powinno być zgody na takie działania. Problem w tym, że poza środowiskiem katechetów, księży, biskupów – nikt specjalnie za religię umierać nie chce.
Skomentuj artykuł