Gdy polityka staje się tematem tabu, ludzie z frustracji zaczynają wariować

Gdy polityka staje się tematem tabu, ludzie z frustracji zaczynają wariować
Fot. Depositphotos.com

Nie pytamy ludzi, na znajomości z którymi nam zależy, na kogo głosowali – o ile nie mamy mocnych podejrzeń, że wybrali podobnie do nas. Dlaczego nie pytamy? Bo nie chcemy, żeby polityka nas podzieliła. Nie chcemy się kimś rozczarować albo kogoś do siebie zniechęcić. Nie chcemy się konfrontować z innymi poglądami, bo odziedziczyliśmy przekonanie, że jedność to jednakowość, a o politykę można się tylko pokłócić. To zamyka nas w bańkach, w których od frustracji do przemocy jest tylko krok. 

Obserwuję to w wielu prostych sytuacjach społecznych: ot, w warzywniaku ktoś zaczyna bardzo zdecydowanie wyrażać swoje opinie na temat danej partii lub polityka. Ludzie w kolejce milczą. Część milczy zachęcająco, a część milczy unikająco: gdy się uważnie popatrzy na kolejkę, można szybko wytypować tych, którzy są całkiem innego zdania, ale nie odezwą się, bo nie mają ochoty na kłótnię.

Ciężar politycznego tabu czuję też zwłaszcza w rozmowach z okolicznościowymi znajomymi: ludźmi, z którymi życie ustawia mnie w jakichś relacjach, ale sama ich nie wybrałam, podobnie jak oni. Ponieważ od naszego nastawienia do siebie zależy gładkość wydarzania się spraw w tej rzeczywistości, w której jesteśmy razem, na temat polityki zgodnie milczymy.  Bo nie wiadomo, jak by się skończył polityczny coming out: co będzie, jak powiem, że głosuję na kandydata X i zaraz się okaże, że ta druga osoba głosuje na jego zagorzałego przeciwnika? Od razu zrobi się niezręcznie. Od razu poczujemy się po dwóch stronach barykady. Powieje chłodem, pojawi się dystans.

Nie wydarzy się też rzecz dawniej oczywista: nie zaczniemy dyskutować. Nie zaczniemy wymieniać się poglądami, argumentami, nie zaczniemy rozmowy po to, żeby się zrozumieć z przynajmniej częściową akceptacją tego, że możemy się wcale ze sobą nie zgodzić. Tu już nawet nie chodzi o rację i to, kto ją ma, a kto nie. Jest tak, jakbyśmy społecznie doszliśmy do przekonania, że różnica poglądów tworzy między nami niewidzialny mur, na który nie mamy żadnego wpływu. Że jest albo-albo, lewa albo prawa, czarne albo białe. I nie można lubić ani akceptować tych, co nie są po naszej stronie.

DEON.PL POLECA



DEON.PL POLECA

Ogromny udział w takim sformatowaniu społeczeństwa miał (i wciąż ma) według mnie komunizm. Ustrój, który nauczył sporą część Polaków, że do spokojnego życia we względnym dostatku trzeba umieć się układać z tymi, którzy mają głos decydujący, i chętnie akceptować moralne kompromisy. I że pełniąc ważne społecznie funkcje, można mieć dwa rodzaje poglądów: te właściwe i zgodne z oficjalną narracją do publicznego prezentowania i te prawdziwe, o których mówi się tylko w zaufanym gronie. Co więcej, można mieć też dwa zestawy wartości: jeden na pokaz, pełen wzniosłych frazesów i teoretycznych ideałów, i drugi, który jest niezbędny do dbania o swoje dobro bez oglądania się na cudze i bez zastanawiania się nad własną uczciwością. A jeśli ktoś uważa inaczej, nie jest partnerem do dyskusji, ale wrogiem do usunięcia w dowolny sposób.

Po niemal dwudziestu latach obserwacji życia społecznego widzę, jaki efekt przyniosło tamto sformatowanie społeczeństwa. Spora część z nas odziedziczyła takie myślenie, że standardem życia politycznego są piękne kłamstwa na fasadzie i nieuniknione bagienko chciwości i żądzy władzy pod fasadą. Że prawdy nie ma sensu szukać, bo jest wiele rodzajów prawd, a każda z nich jest zależna od kontekstu i aktualnej potrzeby. Inna część naszego społeczeństwa nabyła z kolei takie doświadczenie, że z systemem nie da się wygrać, że pojedyncza osoba niczego nie może zmienić, że trzymanie się swoich wartości jest kosztowne, a cena to zdrowie, pieniądze, relacje, a nawet życie. Te dwie rzeczy są jak kij i marchewka: z jednej strony zachęta do życiowo-społecznego egoizmu i przyzwolenie na półmoralność jako standard społeczny, z drugiej – zniechęcanie do sprawiedliwych i altruistycznych działań skierowanych nie tylko na własne dobro i jasne sugestie, że ścieżka wierności określonym wartościom przynosi straty i ból.

To myślenie ani trochę nie skończyło się w momencie, w którym Joanna Szczepkowska ogłosiła, że skończył się w Polsce komunizm. Przez część Polaków zostało bezrefleksyjnie odziedziczone – jak w historii o wnuczce, która nauczyła się, że obcina się końce szynki przed jej pieczeniem, ale nie wie, że tę „rodzinną tradycję” wprowadziła jej babcia, mająca wyłącznie za małą foremkę. Przez część Polaków – małą, ale wpływową – jest skrzętnie pielęgnowane, bo odpowiednio użyte przynosi władzę i pieniądze, a wszyscy mający inną wizję Polski i inne wartości nie są braćmi, z którymi można rozmawiać, ale wrogami, których trzeba wytępić.  

To właśnie od tej małej wpływowej części jako społeczeństwo nauczyliśmy się, że w państwie wszystko ma dobrze wyglądać z wierzchu, a do środka lepiej nie zaglądać. Że ważne są słowa, a czyny już nie bardzo. Że obiecać można wszystko, a nie dowieźć nic, zupełnie inaczej niż w biznesie. I – co najsmutniejsze – że ten, kto myśli inaczej, jest wrogiem. Że idealna sytuacja to taka, w której społeczeństwo jest maksymalnie jednorodne pod względem poglądów, a normalne i ludzkie różnice w poglądach nie są czymś dobrym i mającym potencjał, ale czymś niepożądanym i niosącym zagrożenie. Że jedność to jednakowość, a nie szukanie wspólnego w różnorodności.

A później, dzięki lekcjom odebranym od mediów będących potężną machiną do zarabiania pieniędzy, nauczyliśmy się, że najważniejsze są emocje. Ważniejsze niż fakty i wartości, ważniejsze niż prawda. Że emocje są narzędziem do atakowania tych, których uważamy za wrogów, bo myślą inaczej, ważne są dla nich inne wartości. I że przeciwko rozkręconym w mediach emocjom nie ma skutecznej ochrony. 

Nie wiem, czy ktokolwiek jest sobie w stanie jeszcze wyobrazić, że Gizela Jagielska i Kaja Godek siadają do otwartej rozmowy, w której próbują sobie spokojnie wyjaśnić swoje myślenie, przedstawiając argumenty i starając się zrozumieć drugą stronę bez odwoływania się do emocji. Nie wiem, czy ktokolwiek jest w stanie sobie wyobrazić, że Rafał Trzaskowski i Karol Nawrocki wspólnie robią burzę mózgów na temat imigrantów, szukając rozwiązania najlepszego dla Polaków. Spodziewamy się raczej, że jedna strona zwalczy drugą i że wygra ta, którą uważamy za naszą, jakby to był mecz.   

Najgorsze jest jednak to, że takie podejście udziela się wszystkim. Długotrwałe przyuczanie do tego myślenia, że kto nie uważa tak, jak ja, jest wrogiem, skutkuje tym, że prawie już nie ma przestrzeni na rozmowę. Bo w opcjach jest tylko kłótnia, ciężkie argumenty połączone z epitetami, wjechanie na emocje i koniec znajomości. Efektem jest to, że o swoich poglądach politycznych rozmawiamy tylko w swoich bezpiecznych kręgach, w bańkach, które tylko odbijają się od innych baniek, by przypadkiem nie zepsuć sobie relacji z ludźmi, których lubimy, a którzy mogą przestać nas lubić, gdy powiemy, co myślimy naprawdę. A to podejście tylko nas od siebie oddala, tworząc kolejne tematy tabu, których lepiej nie poruszać, i spłycając relacje, bo trudno mieć głębokie relacje z tymi, z którymi nie można szczerze rozmawiać o wszystkim.

Skutkiem nierozmawiania ze sobą o tym, w czym się mocno różnimy, i szukania różnic zamiast części wspólnych jest mentalne okopywanie się w swoim myśleniu i coraz większa frustracja. A społeczna frustracja, która po cichu narasta, zazwyczaj kończy się przemocą. Nie trzeba się długo przyglądać społeczeństwu, by dostrzec, że skala przemocy rośnie ostatnio w sposób alarmujący, i chodzi tu zarówno o przemoc słowną, psychiczną i emocjonalną, wybuchającą w mediach społecznościowych, przemoc medialną, jak i przemoc fizyczną. Obecna kampania wyborcza uczy nas, że przemoc jest narzędziem do załatwiania swoich spraw. Jestem przekonana, że te wszystkie straszne akty przemocy, które wydarzyły się w ciągu ostatnich trzech tygodni, wynikają między innymi właśnie z tych dwóch prawidłowości. Po pierwsze, uczymy się przez obserwację i nasiąkamy tym, czego słuchamy i co oglądamy. Po drugie, jeśli nie ma przestrzeni do spokojnej dyskusji o poglądach i wartościach, człowiek rozmawia już tylko sam ze sobą i utwierdza się w przekonaniu, że czego by nie zrobił, racja musi być po jego stronie. Jeśli w tym błądzi, nie ma nikogo, kto by go wyprowadził z błędu, bo ten, kto nie myśli tak samo jak ja, jest wrogiem, z którym się nie rozmawia i którego opinia się nie liczy. Trzeba go pokonać, a nie szukać porozumienia. 
Niby oczywiste, ale jednak straszne. 

 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem, współautorka "Notesów duchowych", pomagających wejść w żywą relację z Ewangelią. Sporadycznie wykłada dziennikarstwo. Debiutowała w 2014 roku powieścią sensacyjną "Na uwięzi", a wśród jej książek jest też wydany w 2022 roku podlaski kryminał  "Ciało i krew". Na swoim Instagramie pomaga piszącym rozwijać warsztat. Tworzy autorski newsletter na kryzys - "Plasterki". Prywatnie żona i matka. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając ciszy.  

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Marta Łysek

Zło jest bliżej niż ci się wydaje…

Sokółka, mała urokliwa miejscowość na Podlasiu. Spokojne życie mieszkańców przerywa zagadkowe zaginięcie proboszcza. Strach i napięcie potęguje wiadomość, że w okolicy doszło do brutalnej zbrodni.

Grzegorz Sobal, kiedyś...

Skomentuj artykuł

Gdy polityka staje się tematem tabu, ludzie z frustracji zaczynają wariować
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.