Może i prorok, ale czy na pewno gotowa?

W czwartek w nocy obejrzałam rekordowo długą rozmowę na kanale Trzy Światy. Monika i o. Tomek zaprosili głośnych ostatnio gości wielu miejsc: naszego Krzyśka Dzieńkowskiego i Klaudię Domańską.
Po obejrzeniu i posłuchaniu dwóch godzin nagrania, przeczytaniu kilkuset komentarzy od oglądających i kilku uwag umieszczonych w relacji na Instagramie Klaudii przez nią samą mam kilka myśli, bynajmniej nie dotyczących nagle ogłoszonego "związku byłego jezuity z katoinfluencerką", jak to określiły niektóre media. Choć nie da się ukryć, że ten związek jest ważnym kawałkiem całej układanki i dla wielu osób jest clue sprawy.
O samym związku z podkastu widzowie dowiedzieli się jednak niewiele: jak się szybko okazało, para przyszła nie po to, by rozmawiać (co jest mocnym wyróżnikiem Trzech Światów), ale raczej po to, by nauczać i ewangelizować. I wszystko byłoby spoko, gdyby nie fakt, że to, co w efekcie dostaliśmy, było od ewangelizowania raczej... dalekie.
To, że się słyszy głos Boga, nie oznacza szaleństwa
Od razu zaznaczę jedną rzecz, która być może dla części czytelników będzie lekko szokująca – dlatego proszę nie szokować się od razu i dać mi chwilę na wyjaśnienie. Otóż wcale nie uważam - jak robi to część komentujących sprawę z różnych pozycji i miejsc – że to, co Klaudia mówi o słyszeniu Boga, kierowaniu się Jego głosem, o mocnej zachęcie do prorokowania, do ożywiania Kościoła jest zjawiskiem z pogranicza szaleństwa i protestantyzacji Kościoła.
Można mieć – jak Klaudia mówi o sobie – pasję i wlaną w serce gorliwość, można mieć to specyficzne wyczulenie na Boży głos i umiejętność odróżnienia tego, co On mówi, od swoich myśli i swojej wyobraźni – i nie jest to wcale tak rzadkie, jak się w naszym Kościele wydaje. Bardzo wielu jest katolików, którzy dobrze wiedzą, kiedy i jak Bóg do nich mówi, potrafią za tym głosem iść i ich życie oraz życie ich wspólnot dzięki temu kwitnie w zaskakujący sposób, zgodnie z Bożym planem. Wielu też jest takich, którzy nie mając tego doświadczenia, podchodzą bardzo podejrzliwie do stwierdzenia „na modlitwie Bóg mi powiedział” i podejrzewają kogoś, kto tak ot, po prostu rozmawia sobie z Bogiem, o megalomanię lub psychiczną niestabilność - łagodnie rzecz ujmując.
"Święte oburzenie" nie musi być wcale święte
Tak naprawdę jednak kłopot zaczyna się, gdy ta normalna i zdrowa chrześcijańska umiejętność prowadzenia realnej rozmowy z Bogiem i pełna otwartość na Jego propozycje wywołuje gorączkowy przymus natychmiastowego przekonywania szerokiego grona ludzi, że muszą coś od teraz robić tak albo inaczej i z marszu zmienić swoje życie pod wpływem słowa głoszonego przez naszego gorącego człowieka. Dość symptomatyczne jest też oburzanie się na to, że ludzie nie chcą z entuzjazmem przyjmować moich słów, choć ja dobrze wiem, że są od Boga i są dobre.
Jednym słowem: tego rodzaju codzienna mistyka, choć bardziej powszechna, niż się to wydaje, nie jest jednak aż tak powszechna, by nie budziła wątpliwości i podejrzeń, gdy zaczyna wychodzić z ukrycia własnego życia na świecznik. Co więcej, zdarza się, że wątpliwości i podejrzenia co do prawdziwości tego przekazu okazują się słuszne – przykłady można bez trudu znaleźć w nieodległej historii Kościoła.
Lud Boga od zawsze wystawia na próbę swoich proroków
Dlatego dobrym nawykiem ludu Bożego od samego startu, czyli wybrania Izraela aż po Kościół XXI wieku jest testowanie proroków. Wymaganie od nich, by się uwiarygodnili skutkami działań. Doświadczanie ich, wystawianie na próby, podejrzewanie o to, że coś zmyślają, upokarzanie, odrzucanie, ignorowanie i uważanie za wariatów lub opętanych – słowem, testowanie na wszelkie możliwe nieprzyjemne sposoby. Większą część tych testowych upokorzeń Bóg sam planuje i dopuszcza, by ustrzec swoich proroków przed szukaniem siebie, przed uderzającą do głowy sodówą, przekonaniem o swojej własnej wlanej nieomylności i poczuciem, że skoro przez nich mówi Bóg, to wszyscy powinni ich słuchać. Wystarczy dobrze znać Pismo Święte i historie co większych świętych Kościoła, by widzieć, że ten schemat tak bardzo lubi się powtarzać, że trudno nie widzieć w nim działania Boga: powołanie, oczyszczenie, próby, upokorzenia – aż nadejdzie gotowość. I wtedy czuć, że człowiek nie głosi siebie, że przed popadnięciem w skrajność ratuje go pokora nabyta drogą licznych, bardzo licznych upokorzeń. Że nie broni ani siebie, ani Boga, że nie każe i nie oczekuje, nie wymusza i nie oburza się, gdy go nie rozumieją. Ma być głosem i nim jest, a swojej gorliwości zna granicę i przepastną różnicę, która jest między nim a Bogiem i znając ją, nie próbuje brać na siebie Jego zadań, gdy widzi, że ludzie jakoś tak słabo reagują na prorocze przesłanie.
Wiedząc to wszystko i znając tak dziwne, niemożliwe i totalnie zaskakujące historie, że gdyby nie ich wybitnie dobre owoce, można by mieć potężne wątpliwości co do tego, czy to rzeczywiście było Boże działanie, jestem skłonna zobaczyć jako prawdziwy taki scenariusz, w którym Bóg przygotowuje otwartą na Jego głos kobietę do sobie wiadomego zadania i przygotowuje też dla niej wsparcie w postaci mądrego i wrażliwego mężczyzny, który w zakonnej formacji otrzymał wiedzę i doświadczenie oraz narzędzia do rozeznawania potrzebne do tego, by mądrze z nią współdziałać. To nie jest niemożliwe, gdy się serio uważa, że Duch robi, co chce i jak chce i człowiek tego nie ogarnia.
Między powołaniem i posłaniem jest czas oczyszczenia
Doświadczenie jednak mówi, że między powołaniem a posłaniem jest czas upokorzeń i oczyszczenia: trudno tu nie pomyśleć o świętym Pawle i jego trudnym starcie w ewangelizację i całym szeregu ludzi, przez których finalnie Bóg dokonał dzieła, ale po odpowiednim czasie. W tym czasie ogień płonie w piecu utrapienia i wypala błędne przekonania, skupienie się na sobie, pośpiech, niecierpliwość, żal i złość o to, że się nie jest tak rozumianym i przyjętym, jak sobie człowiek to wyobrażał. To nie jest łatwa próba, ale jeśli po tym wypalaniu coś pozostanie – będzie czystym złotem.
Natomiast nie dzieje się dobrze, gdy się ten proces oczyszczania chce pominąć. Wtedy razem ze słowem od Boga daje się swoje wyobrażenia, przekonania, pomysły. Oczywiście - Bóg działa także przez ludzkie pomysły i nie używa ludzi jak megafonu, ale z delikatnością zaprasza do współpracy przez talenty, które im dał. Jak jednak wiadomo (to badania np. Instytutu Gallupa), każdy talent, zawsze dany po to, by nim służyć sobie i innym, ma swoją ciemną i jasną stronę. I to wymaga pracy nad sobą - by ciemna strona nie zdominowała jasnego potencjału. "Talent" prorocki też wymaga takiego kształtowania i rozwoju, może jeszcze większego, bo zasięg "rażenia" proroka jest duży, a więc odpowiedzialność za wspólnotę, której głosi, jest dość potężna. Dlatego tak często prorocy przeżywali wątpliwości, czuli się nieodpowiedni do zadania, widzieli swoją małość i słabość i to, że wcale nie potrafią doskonale wykonać powierzonego im zadania: słowem, byli świadomi swoich ograniczeń i ta świadomość w doświadczeniu Kościoła jest ważnym kryterium oceny działania kogoś, kto mówi, że jest prorokiem.
Można być prawdziwym prorokiem, ale niegotowym na swoją misję
Co ważne: procesu oczyszczania i kształtowania tego "talentu" nie da się przyspieszyć, choćby się miało pasję, gorliwość, przekonanie i Bożą przyjaźń. Trzeba go znieść i liczyć się z tym, że temu procesowi uważnie i surowo będzie przyglądał się Kościół ze swoim zmysłem wiary. Że będzie zadawał bolesne i trudne pytania. Dokładał upokorzeń i powątpiewał we wszystko, co testowanemu prorokowi wydaje się pewne i oczywiste. Wskazywał u naszego proroka budzące wątpliwości przekonania, które trzeba wyjaśnić, odrzucić lub przepracować. To tak samo normalne, jak fakt, że Bóg mówi do każdego człowieka, ale nie każdy człowiek tak samo wyraźnie słyszy Jego głos; że wszyscy mamy Ducha Świętego, a jednak nasze intencje i działania pozostawiają bardzo wiele do życzenia; że misja niesienia ludziom dobrej nowiny jest powierzona każdemu, kto został ochrzczony, a jednak wielu ochrzczonych bardziej zniechęca do Jezusa, niż zachęca do relacji z Nim. I że można być prawdziwym prorokiem, ale jeszcze niegotowym na swoją misję. Nieoczyszczonym z tego, co już dawno i prawidłowo zostało w Kościele rozeznane jako niezgodne z Bożym zamysłem albo zmierzające w złym kierunku.
Jak się rozwinie ta sytuacja?
Nie wiem, w którą stronę rozwinie się ta sytuacja. Wiem, że jest bardzo medialna. Budzi też sporo niepokoju. Może się wydawać, że to zainteresowanie mediów daje świetne okoliczności do ewangelizacji - ale tu jest mała gwiazdka: głoszenie dobrej nowiny przynosi pokój w sercach tych, którzy słuchają, nawet, jeśli Słowo musi najpierw człowiekiem wstrząsnąć. Bycie potrząśniętym przez Ducha nigdy nie kończy się niepokojem, lękiem, złością, nawet jeśli przez takie uczucia prowadzi. Na końcu jest spokój, nie niepokój - i to naprawdę jest ważne kryterium do oceny swoich działań w imię Boga. Co więcej, jeśli w efekcie wychodzi niepokój, to wcale nie musi znaczyć, że posłanie nie było od Boga - tylko że my po ludzku schrzaniliśmy sprawę, bo nie umieliśmy jeszcze zrobić tego tak, jak było trzeba.
---
Wyjątkowo post scriptum, zanim ktoś przypisze mi taką intencję: nie jestem w tej sprawie głosem jezuitów. To mój osobisty, przez nikogo nie zamawiany ani nie kierowany głos: głos teologa, kobiety kochającej Kościół i mającej żywą relację z Bogiem od dwudziestu pięciu lat. Mogę się mylić, mogę mieć rację, nie mogę mówić za zakon i chciałabym, żeby tak był w tej sprawie potraktowany mój głos.
Skomentuj artykuł