Naga celebrytka i proboszcz w lateksie. Naprawdę można mieć dość

Ostatnie dni przyniosły (jak zawsze) różne szokujące informacje. Wśród nich jest ta o niemal nagim występie żony Kayne Westa na czerwonym dywanie Grammy oraz druga - o proboszczu przyłapanym przez parafian na profilu randkowym w lateksowych gaciach, że o reszcie szczegółów nie wspomnę.
Dlaczego akurat zestawiam te dwie? Bo mają coś istotnie wspólnego: słabą wizję cielesności. Porażające jest przekonanie, że nagie ciało pokazane publicznie (choć czy dobrowolnie?) może być narzędziem do zdobycia pierwszego miejsce w wyszukiwarce i rozgłosu na całym świecie. I bardzo smutna jest prawda o tym, że cielesność nieogarnięta i niezadbana, za to używana jak przedmiot, prowadzi do dramatów.
Druga rzecz, która łączy te dwie sprawy, to oczekiwania. I może przykro to mówić, ale żyjemy w czasach, w których po celebrytach oczekujemy i wręcz spodziewamy się, że będą nas szokować. Ich próby zdobycia uwagi świata, który widział wszystko, są coraz bardziej rozpaczliwe, a przyzwoite nie były chyba nigdy. Nie wiem, co Kayne miał w głowie i chyba nie chcę tego wiedzieć. I choć nie ma we mnie zgody na takie zachowania celebrytów, to o równie bardzo, a może nawet o wiele, wiele bardziej nie ma we mnie zgody na takie zachowanie księży. I nie jestem w tym sama: po katolickich księżach wciąż spora część katolików spodziewa się, że jednak będą przyzwoici i nie będą ani siebie, ani nikogo innego demoralizować.
Nie da się ukryć, że proboszcz snujący wizje biseksualnego trójkąta jest bardzo daleki od przyzwoitości. I nie byłoby sensu o tym pisać, gdyby nie to, że podobne historie wychodzą na światło dzienne zbyt często. Konsekwencją jest pewne przesunięcie: zaczynamy jako Kościół doceniać księży nie dlatego, że są dobrzy, prawi, wierni, porządni, wierzący - ale dlatego, że nie są jeszcze tacy źli. To trochę jak z mężem i ojcem: dla niektórych to, że nie bije, znaczy, że to dobry mąż i ojciec. Ale to kryterium postawione na głowie.
Muszę przyznać, że gdy słyszę o kolejnym skandalu typu orgia-lateks wśród duchownych, ręce mi opadają. I nie dziwi mnie podejście ludzi, którzy mają już tak dość, że przymykają oko na różne o wiele mniejsze księżowskie wady i zaniedbania, bo „nie jest tak źle”. Mam wrażenie, że przy całym wciąż mającym się świetnie klerykalizmie i hodowaniu w księżach przekonania, że są wybrani, a więc bardziej godni szacunku i bardziej się liczący, poprzeczka jest dla nich postawiona coraz niżej. I to bardzo, bardzo nie służy. Jeśli ksiądz przychodzi trzeźwy na mszę i do konfesjonału, rozmawia z ludźmi normalnie zamiast wrzeszczeć, nie kradnie parafialnych pieniędzy i się, mówiąc wprost, nie puszcza – to nie ma co narzekać na jego ewidentne wady i zmanierowanie, bo przecież mogłoby być gorzej. Mógłby się nawet okazać pedofilem. Nie jest nim – jest się z czego cieszyć! Nie wymagajmy więcej, bo jeszcze nie sprosta…
Wiem, jak się żyje w środowisku, które z lęku przed konfliktem z księdzem niczego od niego nie śmie wymagać. I wiem, że mocno demoralizujące jest niewymaganie od księdza pracy nad sobą, przymykanie oka na jego złe nawyki i czekanie, aż sam od siebie będzie wymagał. Być może jestem teraz niesprawiedliwa, ale mam przekonanie, że właśnie od tego się zaczyna. Od poczucia, że skoro jako ksiądz robię coś nie tak i nikt nic nie mówi, to jednak jestem okej. Że skoro nikt nie zauważa i nie donosi przełożonym, mogę tak dalej żyć. Mogę krok po kroku zanurzać się w otchłań ciemności, zachęcany swoimi marzeniami i potrzebami, których jakoś tak jednak wolę nie oceniać w świetle zasad moralnych, z przekonaniem wykładanych innym. A gdy w końcu ciemność mnie zeżre i wypluje, a potem napiszą o tym media – wszyscy, łącznie ze mną, nagle będą bardzo zaskoczeni.
Widzę te wszystkie szokujące informacje, których wcale nie robi się mniej. Słucham różnych tłumaczeń, że to jest bardziej skomplikowane, że nie bierze się znikąd, że to trudne powołanie, że brak wsparcia, samotność, przepracowanie. Czasami sama nawet tak innym tłumaczę, że taki czy inny skandaliczny wyczyn to efekt wielu innych spraw, nagromadzonych w czasie.
Co jakiś czas uderza mnie jednak jak obuchem najprostsza prawda: że tak naprawdę to nie jest wcale skomplikowane. To jest wręcz brutalnie proste. Albo jesteś wierny, albo nie jesteś. Jeśli walczysz nawet resztką sił, pomoc przyjdzie. Jeśli odpuszczasz i przestajesz walczyć o wierność, ciemność oblizuje się ze smakiem. Teraz ci się wydaje, że nie masz „tylko” czasu na modlitwę, a za piętnaście lat skończysz w lateksie albo na orgii.
Że przesadzam?
Na pewno.
Skomentuj artykuł