Skoro politycy i media nie dają nam dobrego przykładu, my im go dajmy

Nie trzeba od razu nikogo dosłownie zabijać, by poważnie naruszać piąte przykazanie. Wystarczy - przez kąśliwy żarcik, hejt czy uszczypliwość - odebrać drugiej osobie choćby najmniejszy pierwiastek życia - godność, dobry humor, optymizm, o który ktoś być może z trudem walczył po przeżytym dopiero co kryzysie. Czy wobec tego - jako jednostki i społeczeństwo - jesteśmy w stanie stanąć ponad naszą kruchą kondycją? Wiele wskazuje, że tak.
Kampania - szczególnie przed wyborami prezydenckimi, kiedy ścieranie się kandydatów jest o wiele bardziej spektakularne niż w przypadku wyborów parlamentarnych czy samorządowych - to brutalna gra. Sztaby wyciągają brudy kontrkandydatów, nierzadko posługują się kłamstwem i podstępem. A wszystko to dzieje się w blasku fleszy i z aprobatą spragnionego igrzysk społeczeństwa. Obserwując ostatnią kampanię, mam wrażenie, że tak ostrych poczynań w polityce nie widziałem jeszcze nigdy. A wiele wskazuje, że największe starcie dopiero przed nami. Zagraniczne media - obserwując sytuację w Polsce - donoszą, że sztaby, właśnie teraz, przed drugą turą, wytoczą najcięższe działa.
Gdy o tym myślę, martwię się o Polskę. Pomijam już fakt, że w czasie telewizyjnych debat bardziej niż merytoryczne argumenty, liczyły się: cięta riposta, odporność psychiczna na ciosy przeciwnika oraz to, kto czym kogo zaskoczy i jak bardzo będzie to spektakularne (bez wątpienia to najważniejsze cechy każdej głowy państwa). Najbardziej niepokoi mnie jednak nienawiść (obawiam się, że to właściwe słowo), która wylewa się z portali informacyjnych i mediów społecznościowych. Dodam, że nie śledzę internetowych trolli i pieniaczy. Mówię o ludziach, kultury, dziennikarzach i politykach, osobach publicznych, które powinny (wiem, jestem naiwny) prezentować poziom. Wulgaryzmy, pogarda wobec innych i emocjonalne wpisy, z których wylewa się hejt, są chętnie publikowane i cytowane.
Obserwując aktualną sytuację w Polsce i poziom spolaryzowania naszego społeczeństwa, przestaje mnie aż tak bardzo dziwić poziom przemocy, która w ostatnich miesiącach przetacza się przez nasz kraj (brutalne morderstwa w Warszawie i Krakowie to tylko niektóre z przykładów). W żadnym wypadku nie usprawiedliwiam sprawców okropności, które się wydarzyły (powinni oni ponieść surowe kary, a państwo - zrobić wszystko, by podobne tragedie nigdy się nie powtórzyły), ale gdy elity - same uważające się za wzór do naśladowania - dają nam przykład, jak przed kamerami i w mediach społecznościowych poniewierać się nawzajem, trudno oczekiwać od społeczeństwa, że będzie postępowało inaczej.
Jak to wszystko unieść? Jak poradzić sobie z tak olbrzymią dawką wzajemnej niechęci, która coraz bardziej polaryzuje nasze społeczeństwo? Z odsieczą niespodziewanie przyszła niedzielna Ewangelia, a konkretniej fragment Modlitwy arcykapłańskiej Jezusa, która już od kilku dni jakby "przygotowywała nas" na nadchodzący czas. Fragment odczytany w dniu wyborów był jednak wyjątkowo wymowny:
"Przykazanie nowe daję wam, abyście się wzajemnie miłowali tak, jak Ja was umiłowałem (…). Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali" (J 13, 34-35).
Obok takich słów, odczytanych w "półfinale" najbardziej zaciekłej kampanii prezydenckiej po transformacji ustrojowej (a może w ogóle?), trudno przejść obojętnie. Moc Bożego Słowa ma jednak to do siebie, że w pierwszej kolejności trafia ono do serca człowieka, który słucha. Wobec tego warto najpierw - zanim zacznę oceniać innych - spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie: "Czym różnię się od polityków?". Patrząc na siebie i moje podejście do wszystkiego, co można "podpiąć" pod piąte przykazanie, często w kontekście moich relacji z najbliższymi, odpowiedź na postawione przed chwilą pytanie, może być tylko jedna: "To skomplikowane". Czy inni odpowiedzieliby inaczej? Nie mnie to oceniać, ale zachęcam, by w szczerości serca spróbować zastanowić się, czy moje codzienne decyzje, oczywiście w "skali mikro" (a więc bez kamer i fleszy, w zaciszu domu i biura), na pewno aż tak różnią się od tego, o czym w kontekście zaciekłej kampanii słyszymy w prasie, telewizji i internecie? Relacje z domownikami, bliższymi i dalszymi krewnymi, sąsiadami, współpracownikami - czy tu aby na pewno wszystko gra?
Obawiam się, że w obliczu uświadomienia sobie "poziomu skomplikowania" naszych - pokrótce wymienionych przed chwilą - ludzko-ludzkich relacji, wielu z nas może poczuć się bezradnie. W końcu naprawdę nie trzeba od razu nikogo dosłownie zabijać, by poważnie naruszać piąte przykazanie. Wystarczy - przez kąśliwy żarcik, hejt czy uszczypliwość - odebrać drugiej osobie choćby najmniejszy pierwiastek życia - godność, dobry humor, optymizm, o który ktoś być może z trudem walczył po przeżytym dopiero co kryzysie.
Pojawia się zatem pytanie - czy jako jednostki i społeczeństwo jesteśmy w stanie stanąć ponad naszą kruchą kondycją? Wiele wskazuje, że tak. W skali "makro" udowodnił to jeden z kandydatów na prezydenta, który - choć sam apelował o to, by na niego nie głosować - nie tylko wziął udział we wszystkich debatach telewizyjnych, obnażając niejeden polityczny absurd, ale i zorganizował na swoim kanele YouTube cykl spotkań z każdym z kandydatów. Tak naprawdę był on bardziej dziennikarzem niż kandydatem na prezydenta, który zdecydował się na przeprowadzenie nieznanego dotąd w Polsce eksperymentu. Mowa o Krzysztofie Jakubie Stanowskim, który pokazał, że można spokojnie porozmawiać z każdym i o wszystkim. W żadnym wypadku nie twierdzę, że Stanowski jest idealny. Jestem mu jednak wdzięczny, ponieważ zrobił coś, na co w Polsce chyba jeszcze nikt się nie zdecydował - stworzył format, w którym dał szansę wypowiedzieć się wszystkim. Dzięki Stanowskiemu mogliśmy poznać każdego z kandydatów. Osobiście niektórych polityków nawet polubiłem (przyznaję, że gdyby nie eksperyment Stanowskiego, byłoby to niemożliwe).
A co ze "skalą mikro"? To zdecydowanie trudniejsza kwestia. Biorąc pod uwagę, że wszyscy mamy coś za uszami, sprawa wydaje się przegrana. Kiedy jednak uświadomimy sobie, że Jezus wziął pod uwagę naszą kondycję i mimo to nas zbawił - za darmo, bez oczekiwań, osądów, pretensji - pojawia się światełko nadziei. To punkt wyjścia do nawrócenia, które kiedyś - miejmy nadzieję - rozleje się na nas, nasz kraj i świat. Może skoro politycy i media nie dają nam dobrego przykładu, my damy przykład im? "Po tym wszyscy poznają, żeście uczniami moimi, jeśli będziecie się wzajemnie miłowali" (J 13, 34-35). Nawet jeśli czujemy, że do tego nam jeszcze bardzo daleko, nawet najmniejsza decyzja, by w porę ugryźć się w język i nie eskalować spirali przemocy, będzie czymś, co uczyni ten pokręcony świat lepszym.
Skomentuj artykuł