Śmierć papieża i fala katolickiego hejtu

Śmierć papieża i fala katolickiego hejtu
Fot. Depositphotos.com

Wiedziałam, że to nastąpi. Ale i tak zaskoczył mnie rozmiar fali hejtu, która wylała się po śmierci Franciszka w katolickich środowiskach. Jest w tym jakaś głęboka ironia: swoimi spotkaniami z papieżem zaczęli się chwalić znani ludzie o poglądach jawnie sprzecznych z nauczaniem Kościoła, a w tym samym czasie tuż po ogłoszeniu zgonu część katolików publicznie wyrażała radość z faktu, że oto wreszcie umarł „szkodnik Kościoła”, a to jedno z delikatniejszych określeń.

Dlaczego piszę, że to hejt? Jasne, mamy czasy, w których pod hejt próbuje się podpiąć bardzo wiele, a najlepiej wszystko, co nie jest po czyjejś myśli. Ale istnieje duża różnica między krytyką konkretnych działań z podaniem argumentów a nazywaniem człowieka „szkodnikiem niszczącym Kościół”. I gdy zamiast argumentów na poparcie tej zdumiewającej w ustach ludzi wierzących obelgi pojawiają się tylko echa sensacyjnych, klikbajtowych nagłówków i dużo zwykłej nienawiści – hejt jest jedynym trafnym określeniem. Zwłaszcza, gdy pojawia się natychmiast, bez chwili ciszy, bez cienia szacunku dla faktu, że oto umarł człowiek. Jakby czyjaś zła opinia zabierała mu prawo do bycia pożegnanym w ciszy i żałobie.  

Do osoby papieża jako ziemskiej głowy Kościoła od zawsze miałam stosunek zdystansowany: zarówno do Jana Pawła II, do którego nauczania pasterze Kościoła usilnie zniechęcali mnie cytatami na każdą okazję i bez okazji też, jak i do Benedykta, którego pontyfikat w sensie działań nie miał większego wpływu na moje życie duchowe (teksty Ratzingera za to miały). Z Franciszkiem było podobnie – do czasu.

Po raz pierwszy musiałam być z Franciszkiem bardziej na bieżąco, gdy w 2015 roku zaczęłam współpracować z ekipą szykującą ŚDM w Krakowie. Ja byłam redaktorem i dziennikarką, a papież był źródłem newsów i treści. Widząc, jak intensywne i wypalające prowadzi życie, było mi go czasem żal. To rzecz której ludzie zawsze oczekują od papieża: żeby się na chwilę przy kimś zatrzymał, z uwagą popatrzył, wysłuchał w taki sposób, żeby to miało znaczenie. A mieć przed sobą niemal każdego dnia setki ludzi, którzy chcą minuty uwagi oznacza, że musisz koncentrować się na drugim człowieku prawie przez cały czas. Że nie możesz myśleć o sobie, bo myśląc o sobie tracisz uważność i zdolność głębokiego słuchania. To wyczerpujące – i myślę, że Franciszek często był w taki sposób wyczerpany, a jednak sprawiał wrażenie, jakby nie brakowało mu energii. Jak podłączony do źródła mocy, która się nie kończy.

Moja dalsza znajomość z papieskim nauczaniem też była w pewien sposób zawodowo wymuszona. Cztery lata pracy w katolickim portalu mającym w menu serwis papieski to nieuchronna konieczność ciągłego stykania się z papieskimi tekstami i działaniami. I teraz, gdy umarł, widzę, że w jakiś sposób był częścią mojego życia bardziej, niż myślałam. Nawiedza mnie co chwilę to dziwne uczucie znane wszystkim, którzy pochowali kogoś bliskiego: niby widziałeś ciało i wiesz, że nastąpiła śmierć, ale wciąż myślisz o człowieku w czasie teraźniejszym i z nawyku chcesz kupić mu mandarynki, bo lubi.  

Nie, nie byłam jego fanką w tym sensie, że nie śledziłam na bieżąco wszystkich zdjęć z podróży ani plotek z Watykanu i nie fascynowałam się takimi detalami z życia jak to, że sam sobie prał skarpetki albo że na kolację jadł pomidory z mozzarellą.

Natomiast nie byłam też skazana na budowanie sobie wyobrażenia o myśleniu i działaniu Franciszka na podstawie doniesień mediów, które często próbowały ugrać jakąś klikalną sensacyjkę na jednym źle przetłumaczonym zdaniu i grzały kontrowersją, gdy tylko był cień szansy, że ktokolwiek w nią uwierzy na tyle, żeby kliknąć w link. I muszę tu dodać, że podobny mechanizm zachodził mocno w niektórych środowiskach katolickich i że zbyt gorliwi ludzie wykonali tam sporo złej roboty, być może nawet bez świadomości tego, w jaką grę grają i jaki efekt to przyniesie. Swoją drogą, ten poziom braku refleksji wiele mówi o stanie naszych głów i dusz. 

Nie miałam ekskluzywnego dostępu do tajnych papieskich treści. Miałam to, co wszyscy: oficjalne, publicznie dostępne nauczanie. Teksty, nagrania, homilie, katechezy, dokumenty. Co ważne – czytałam ich całości, a nie streszczenia albo omówienia spłycające i odzierające z głębi papieską myśl. A cztery lata redagowania papieskich myśli na dyżurach okazały się wystarczające, żeby Franciszka zwyczajnie rozumieć. To nie znaczy, że niczym mnie nie zdziwił, że ze wszystkim się zgadzałam – ale czytanie jego prostych tekstów, w których nazywał po imieniu zagrożenia duchowe i zachęcał do poznawania tajemniczej i bliskiej obecności Boga Miłosierdzia sprawiło, że po prostu rozumiałam: jego intencje, myśli, zaangażowanie, tęsknoty serca, jego wizję świata i Kościoła. Że potrafiłam stosować do niego jezuicką metodę ocalania zdania bliźniego. 

Był starym człowiekiem o młodym sercu, który czasem irytuje swoimi pomysłami i nawykami, ale wiernie wypełnia swoje życiowe powołanie. Jego ogromna relacyjność była w wielkim kontraście do pogłębiającego się społecznego osamotnienia. Zrobił milion małych gestów, by pomóc ludziom być bardziej ze sobą i bardziej z Bogiem. Patrzył na świat z uwagą i postępował wbrew oczekiwaniom, regularnie rozczarowując bardzo wielu "spodziewaczy". 

Rozumiem, że można go nie lubić. Rozumiem, że jego wizja Kościoła była dla niektórych bardzo trudna, bo wymagała zmian zwłaszcza tam, gdzie już sobie niektórzy wygodnie poukładali życie i posługę. Rozumiem, że nie było łatwo, gdy media przekręcały jego słowa albo sam mówił coś, co można było dwuznacznie zrozumieć i budził tym mieszane uczucia. Rozumiem, że są środowiska, które uznały się za pokrzywdzone, bo papieskie decyzje w skali świata coś im odebrały w obszarze ich duchowych nawyków i trudno to było przyjąć ze pokorą, nie mówiąc już o zrozumieniu. Rozumiem, że mógł być wielu osobom po prostu obojętny, bo katolicy w Polsce na ogół żyją raczej swoją parafialno-duchową codziennością niż papieskim nauczaniem i mało kto słucha papieża na bieżąco i wnikliwie studiuje jego dokumenty dotyczące wiary. Rozumiem, że dla bardzo wielu osób był kimś odległym: takim szefem szefów, z którym człowiek się nigdy w życiu nie spotka i którego zna się tylko z okolicznościowych pozdrowień i medialnych doniesień, więc jego śmierć jest tylko kolejną informacją dnia.

Ale naprawdę nie rozumiem, jak można do tego stopnia stracić poczucie przyzwoitości, by w poniedziałek o dziesiątej usłyszeć, że człowiek umarł, a kwadrans później nawalać hejtem i cieszyć się (sic!) z jego śmierci, i to wszystko w poczuciu dobrego spełnienia obywatelsko-katolickiego obowiązku. 

Marta Łysek - dziennikarka i teolog, pisarka i blogerka. Twórczyni Maluczko - bloga ze Słowem, współautorka "Notesów duchowych", pomagających wejść w żywą relację z Ewangelią. Sporadycznie wykłada dziennikarstwo. Debiutowała w 2014 roku powieścią sensacyjną "Na uwięzi", a wśród jej książek jest też wydany w 2022 roku podlaski kryminał  "Ciało i krew". Na swoim Instagramie pomaga piszącym rozwijać warsztat. Tworzy autorski newsletter na kryzys - "Plasterki". Prywatnie żona i matka. Odpoczywa, chodząc po górach, robiąc zdjęcia i słuchając ciszy.  

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Papież Franciszek

Rozeznawać, by żyć w pełni

Życie jest utkane z różnych decyzji. Wybory nas konstytuują, pomagają nam stać się sobą: ludźmi spełnionymi i świadomymi tego, kim jesteśmy, kim chcielibyśmy być. Mają istotne znaczenie także w naszej...

Skomentuj artykuł

Śmierć papieża i fala katolickiego hejtu
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.