Wspólnota zbawionych grzeszników, czyli lekarstwo na błędy Kościoła

Kościół - o ile wiem - jest jedyną wspólnotą, która głosi nie własną doskonałość, ale doskonałość Jezusa Chrystusa. Innymi słowy, jesteśmy wspólnotą zbawionych grzeszników. Oczywiście nie usprawiedliwia to generującego cierpienie zła, które w Kościele było i będzie (w dodatku często popełniane przez jego liderów). Nie możemy jednak zapomnieć, że każdy z nas grzeszy i krzywdzi innych, tyle że w różnym stopniu i nie zawsze łamiąc prawo.
Za każdym razem gdy dowiaduję się o grzechach popełnianych przez liderów Kościoła, czuję zawód i smutek. Jakby mało było afer za nami, jakby za mało ludzi odeszło przez nie ze wspólnoty. I wciąż powracające pytanie: "Ile jeszcze takich wiadomości przed nami?". Ten stan potęguje się, kiedy znajomi - ci jeszcze wierzący w Boga, ale już będący na bakier z Kościołem - zdobywają kolejny argument potwierdzający już dawno podjętą przez nich decyzję: "Nie chcę mieć z tą wspólnotą do czynienia".
Przyznam, że są to bardzo trudne kwestie, na które nie znam odpowiedzi. Szukając ich na oślep, mógłbym zacząć moralizować, dopatrywać się przyczyn w źle działających procedurach, złej woli ludzi tworzących wspólnotę i winie tego, który upadł. Ale jeśli dysponuje się jedynie szczątkowymi informacjami na temat sprawy (a tak niestety często się zdarza, bo komunikacja w Kościele jest jaka jest) bardzo łatwo o błędne wnioski. Z tego powodu wolę zastanowić się nad jedyną rzeczą, na jaką mam wpływ, a więc spróbować odpowiedzieć na pytanie, dlaczego wciąż warto być (no dobrze, dlaczego ja jestem) w tym grzesznym i niedoskonałym Kościele.
Po pierwsze, wierzę (a raczej naprawdę staram się wierzyć), że Kościół założył Chrystus i nie może on bez Chrystusa istnieć. Innymi słowy - skoro Kościół jest, to dlatego, że Bóg tego chce. Taki jest Boży plan zbawienia i na pewno nie mnie ani go oceniać, ani tym bardziej kwestionować. Jeśli zatem wierzę w Boga posyłającego na świat swojego Syna, który założył Kościół, a następnie dobrowolnie zginął zamiast mnie na krzyżu i zmartwychwstał, otwierając mi drogę do wiecznego życia, to wierzę również w sens wspólnoty, którą nam zostawił. Pojawia się jednak pytanie, nad którym wielu trudno jest przeskoczyć - skoro Chrystus założył Kościół, to dlaczego nie zrobił tego tak, by uczynić go wolnym od zła? No cóż, gdy ktoś śmiertelnie poważnie traktuje wolność tych, których kocha (a Bóg tak właśnie podchodzi do kwestii naszej wolności) nie może być inaczej.
Po drugie, Kościół - o ile wiem - jest jedyną wspólnotą, która głosi nie własną doskonałość, ale doskonałość Jezusa Chrystusa. Innymi słowy, jesteśmy wspólnotą zbawionych grzeszników. Oczywiście nie usprawiedliwia to generującego cierpienie zła, które w Kościele było i będzie (w dodatku często popełniane przez jego liderów). Nie możemy jednak zapomnieć, że każdy z nas grzeszy i krzywdzi innych, tyle że w różnym stopniu i nie zawsze łamiąc prawo. Siłą Kościoła nie jest więc nasza doskonałość, ale doskonałość Jezusa Chrystusa, który powiedział: "Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci (...) kamień" (J 8,7). Gdyby Kościół działał inaczej, byłby sektą.
Po trzecie, jestem w Kościele, ponieważ chrześcijaninowi łatwiej jest dbać o swoją wiarę we wspólnocie. Innymi słowy, jeśli nie jesteśmy pustelnikami żyjącymi w samotności właściwej dla ich powołania, bez wspólnoty nasza relacja z Bogiem prędzej czy później zacznie słabnąć. Rzeka naszej wiary, zamiast płynąć ku wiecznemu życiu, będzie coraz bardziej meandrowała, aż w końcu odłączy się od głównego nurtu, tworząc bagniste starorzecze. To właśnie wspólnota sprawia, że nurt jest przejrzysty, wartki i płynie najbardziej optymalną drogą. Kościół nie bez powodu jest nazywany "wspólnotą wspólnot".
Mocne potwierdzenie tego o czym piszę, znalazłem w czasie wielkoczwartkowej liturgii Wieczerzy Pańskiej w kościele kapucynów przy ulicy Loretańskiej w Krakowie. Wierni, którzy przychodzą do tego kościoła, tworzą niewielką wspólnotę (według październikowego dominicantes jest to około 600 osób). Pozostaje ona jednak w jakimś stopniu zżyta ze sobą i zintegrowana z mieszkającymi w klasztorze braćmi (trochę jak w "Ludziach Boga"). Owa "kameralność" sprawia, że przychodzących do tego niewielkiego kościoła, po prostu się kojarzy. Widać to szczególnie w geście przekazywania sobie znaku pokoju - nie ważne czy dzieje się to podczas niedzielnej Eucharystii czy porannej mszy w środku tygodnia. Oczywiście część z tych osób uczestniczy również w życiu mniejszych wspólnot działających przy klasztorze (więzi są wtedy mocniejsze - wiem, bo sam jestem we wspólnocie, która raz w roku organizuje na Loretańskiej kurs Alpha). Właśnie o znaczeniu wspólnoty mówił w czasie wielkoczwartkowej liturgii brat głoszący homilię. By jeszcze bardziej podkreślić znaczenie wspólnoty i zaakcentować, że wie, o czym mówi, wymienił imiona kilku osób, które akurat "wyhaczył" z ambony, w tym moje. Muszę przyznać, że było to cenne doświadczenie, tym bardziej, że dokonało się w kościele, który już od wielu lat, z racji mieszkania w Krakowie, uważam za "swój".
Zdrowa wspólnota to coś wyjątkowego. To niegasnąca wymiana, "komunia osób" (tak pisał o niej Jan Paweł II) podobna do tej, jaka zachodzi między Ojcem, Synem i Duchem Świętym, rozlewając się coraz dalej, na cały Kościół. We wspólnocie, wśród ludzi myślących, czujących i żyjących według tych samych wartości, łatwiej się formować, dbać o swoją wiarę oraz - poprzez własne zaangażowanie - wspierać w tym innych. Myślę, że takie zależności powinny występować w każdej parafii.
Oczywiście, znów pojawia się pytanie o grzech i o to, jak z bycia we wspólnocie mają czerpać ci, którzy w jakimś stopniu się na niej zawiedli. Biorąc pod uwagę dyskusje, które od lat toczą się w Kościele, chodzi przede wszystkim o skrzywdzonych seksualnie. Tutaj z pomocą przychodzi bp Artur Ważny, który w książce "Bóg odrzuconych" opowiada o Tośce Szewczyk - osobie wykorzystanej, która wybaczyła swojemu oprawcy, stając się ikoną walki o bezpieczny i przejrzysty Kościół: "Chociaż sama została skrzywdzona w Kościele, postanowiła w nim pozostać, ponieważ jest on jej wspólnotą i domem. Ma ona wielkie pragnienie, by - wspólnie z biskupami i całym Kościołem - głosić Ewangelię miłosierdzia także tym, którzy ją i inne osoby skrzywdzili". Przykład Tośki Szewczyk i innych osób z jej środowiska pokazuje, że we wspólnocie, w której dokonało się zło (Bóg nigdy nie przestanie szanować wolności człowieka), dokonuje się również uzdrowienie.
Na koniec warto jeszcze zastanowić się, co ja bym zrobił gdyby hipotetycznie okazało się, że zaufanie, którym obdarzyłem wspólnotę, zostało zawiedzione (nie chodzi mi już nawet o to, że zło dotknęło mnie bezpośrednio, ale po prostu dowiedziałem się o skandalu w środowisku, które jest dla mnie ważne). Czy nie odwróciłbym się od tej wspólnoty, przysłowiowo "wypiął się" na nią i - pokazując gdzie ją mam - poszukałbym innego środowiska? Chcę wierzyć, że nie. Kryzys w końcu łatwej przeżywać razem i jeśli tylko wspólnota wolna jest od toksycznych relacji, które mogłyby zamienić ją w sektę, na stworzonych wcześniej solidnych fundamentach zawsze można znowu zbudować coś nowego i równie dobrego.
Ostatni akapit kieruję więc do tych, którzy są dotknięci złem w Kościele, grzechami jego liderów i być może zadają sobie pytanie o swoje miejsce we wspólnocie. Bolesne wydarzenia w Kościele były, są i będą, ale nie tylko nie warto, ale i nie można się nad nimi zatrzymywać. Owszem, trzeba je wyjaśnić, ukarać sprawców, zadośćuczynić skrzywdzonym, ale i w końcu pójść dalej, nie odwracając się od wspólnot, które są (a przynajmniej powinny być) naturalnym środowiskiem naszego wzrastania i podążania ku życiu wiecznemu. Według mnie innej drogi po prostu nie ma! A nawet jeśli się mylę i jest, to dużo przyjemniej jest pływać z innymi w przejrzystej wodzie niż samemu w zatęchłym bagienku.
Skomentuj artykuł