Cud Wandy Półtawskiej. Interweniował ojciec Pio

Cud Wandy Półtawskiej. Interweniował ojciec Pio
Wanda Półtawska (fot. Maskacjusz TV / YouTube.com)

"Nie mam raka. Nie będzie żadnej operacji, zwężenie ustąpiło, bóle znikły, nie boli mnie nic. (...) Nie śmiem powiedzieć, że to cud, odsuwam tę myśl - boję się jej". Publikujemy fragment książki Tomasza Krzyżaka "Wanda Półtawska. Biografia z charakterem".

Jeśli rzeczywiście powrót Półtawskiej do pełni sił po ciężkim oparzeniu w 2014 roku był cudem, to nie był to pierwszy cud w jej życiu. W 1962 roku niebo też w jej intencji było szturmowane. Z pewnością robił to Brat, Wojtyła, za pośrednictwem - dziś już świętego, a wówczas żyjącego w opinii świętości - włoskiego za­konnika, o. Pio.

Tuż po wakacjach w 1962 roku Wojtyła wyjechał do Rzymu na pierwszą sesję II Soboru Watykańskiego. Pozostali w Krako­wie Półtawscy szykowali się do kolejnej przeprowadzki. Kilka lat wcześniej Wanda, która była wówczas radną dzielnicy Stare Mia­sto, jako ofiara eksperymentów pseudomedycznych w Ravensbruck dostała od premiera Józefa Cyrankiewicza przydział na mieszkanie przy rondzie Mogilskim, tuż obok pętli tramwajowej. Hałas pojazdów uniemożliwiał jej spanie, więc niemal natych­miast dała ogłoszenie w gazecie o zamianie. Po kilku miesiącach udało się wymienić mieszkanie na lokal przy ul. Brackiej - tuż przy krakowskim Rynku, parę minut spacerem od kurii przy Franciszkańskiej. Jednak w tym czasie pojawiły się u niej silne bóle. Początkowo tylko w nocy, potem także w ciągu dnia. Za­częła podejrzewać, że to nowotwór. Jej diagnozę 31 października potwierdził lekarz. Rak jelita grubego.

"Pani doktor nie powiedziała mi diagnozy wprost. Wiedzia­łam, że nie miała odwagi. Powiedziała opisowo: na wysokości 13 cm twardy, okrężny naciek z owrzodzeniem - źródło bólu!" - zapisała w notatkach. Dodając, że była wprawdzie spokojna, nurtowały ją jednak pytania o to, co robić dalej, ile czasu jesz­cze jej zostało: "Ale uświadomiłam sobie, że małe mają dopiero 4 lata! I nagle zdecydowałam, że wezmę urlop bezpłatny i spędzę resztę życia z dziećmi, żeby coś zapamiętały z matki, zanim za­bierze mnie przedłużone rakowe konanie!".

DEON.PL POLECA

Następnego dnia - w uroczystość Wszystkich Świętych, w dzień rocznicy święceń kapłańskich Wojtyły - poszła na cmen­tarz, bo wydawało jej się, że musi wybrać miejsce na grób. "Skoń­czyłam 41 lat życia. Dużo, ale mało, żeby umierać!" - notowała.

Pomimo bólu i zmęczenia rzuciła się w wir pracy. By wy­kończyć "planowo wszystkie pozaczynane sprawy", by ukryć słabość przed rodziną. O diagnozie lekarzy nie powiedziała bo­wiem mężowi. Gdy ze łzami w oczach pytał, co przed nim ukry­wa, śmiała się, a on się uspokajał. "Płacz Andrzeja ujawnił mi jedno: jeżeli będą jakiekolwiek szanse przedłużenia życia, szanse jakiejkolwiek operacji, muszę się zgodzić. To nic, że będzie to ja­kiś czas życie kalekie. Dla niego lepiej, żebym była żywa jak naj­dłużej" - pisała. Jednocześnie zdawała sobie sprawę z tego, że życie ze sztucznym odbytem jest właściwie kalectwem. Walczy­ła samotnie. Nikt nie wiedział. Mocowała się z Bogiem: "Jezu, widzę to tak jaskrawo, że boli samo przeczucie. (...) Panie, nie dorosłam do tego krzyża, takiego krzyża! Nie chcę, nie chcę, nie mogę tego przyjąć!".

A dalej: "Coś się we mnie boi i zarazem coś ufa; coś jest głębią spokoju i coś we mnie ginie w niepokoju! Rozdarcie - coś podej­rzewa najgorsze i coś we mnie ufa, spodziewa się... Czego? Cudu?". Pracuje szybciej i dokładniej. Nie ma obok niej Brata, a ona cze­ka na jego pośrednictwo. Chce napisać do niego list. "Ale nagle pomyślałam, że zanim te napisane przeze mnie teraz słowa dotrą do Ciebie, mnie może już tu nie będzie. I zatłukło mi się serce lę­kiem" - pisała w notatkach przeznaczonych dla Wojtyły.

List z wiadomością o chorobie oraz z pojawiającymi się w związku z nią pytaniami do Wojtyły jednak wysłała. Mężowi nie mówiła nic. Przeprowadzka i zamieszanie wokół niej pozwa­lały na ukrywanie cierpienia.

10 listopada 1962 roku Wojtyła pisał z Rzymu: "Twoje przeko­nanie, że jest nowotwór, nie zostało wprawdzie potwierdzone, ale można je przyjąć. Chodzi o to, co dalej robić. I tutaj, Dusiu, pragnę Cię, tak jak umiem, zmobilizować do walki o Twoje zdrowie i ży­cie. Widzisz, masz za sobą straszliwe doświadczenia Ravensbruck, masz szereg ciężkich porodów i wyczerpującą pracę, ale dopiero co skończyłaś 40 lat, masz czworo małych dzieci i Andrzeja. Dusiu, jest jeszcze coś więcej - jakaś misja czy powołanie, które jest rzeczą rzadką, jakieś szczególne doświadczenie człowieka oparte na samodoświadczeniu. Chodzi o to, aby tymi wartościami jak najdłu­żej służyć innym, choćby nawet nie w takim zakresie ilościowym, ale tutaj przede wszystkim jakość jest ważna".

W dalszej części zachęcał do poddania się operacji, zapew­niał o modlitwie za nią i podkreślał, że mąż musi się dowiedzieć, bo "pozostawianie go poza zasięgiem tej sprawy, pozostawianie go w nieświadomości poza tym, że jest niemożliwe, byłoby chyba jakąś krzywdą". List - zgodnie z prośbą Półtawskiej - wysłał na adres ks. Mariana Jaworskiego.

Cudowne działanie ojca Pio

Kilka dni później Półtawska podjęła decyzję o poddaniu się operacji. Odbyła rozmowę ze znajomym doktorem, który zgodził się przeprowadzić zabieg. Termin wyznaczono na czwartek 22 li­stopada. O chorobie powiadomiła męża. Płakał. W sobotę 17 li­stopada poszła do szpitala na badania. "Powiedzieli, że jest jeden procent na sto, że może to nie rak. Po co tak mówią, chyba lepiej milczeć" - odnotowała w zeszycie. Weekend spędziła w domu. Do kliniki wróciła we wtorek. W środę przeprowadzono kolejne badania. W czwartek - 22 listopada - napisała: "Jestem jak ude­rzona, nie mogę siebie odnaleźć. Boję się powiedzieć, co się stało, boję się rzecz nazwać po imieniu. (...) Badanie ostateczne, ostat­nia rektoskopia wykazała zupełnie co innego. (...) Owrzodzenie, które wczoraj było, zniknęło, nie ma go, została lekko zaróżowio­na po świeżym zagojeniu śluzówka. Nie mam raka. Nie będzie żadnej operacji, zwężenie ustąpiło, bóle znikły, nie boli mnie nic. (...) Nie śmiem powiedzieć, że to cud, odsuwam tę myśl - boję się jej. (...) Ja nie modliłam się o zdrowie, to nie ja uprosiłam!". W notatkach z kolejnych dni niedowierzanie miesza się z lękiem. Przecież nie prosiła o żaden cud, a została "osaczona przez Boga". I natrętne pytanie: "Czego chcesz ode mnie, Panie?".

Wiadomość o cudownym uzdrowieniu błyskawicznie posła­no do Rzymu. Wojtyła odpisał 26 listopada, ale list do Krakowa dotarł dopiero 7 grudnia. "Za tamto, tj. przywrócenie zdrowia Dusi, dziękujemy - obyśmy umieli tak samo gorąco dziękować, jak umiemy prosić" - pisał. Ale jak można dziękować tak samo, jak prosić, skoro Wanda nie prosiła o cud? "Nie umiałabym uwierzyć w cud i nie umiem przeżyć cudu! - odnotuje. - Wła­śnie o to chodzi: ja nie umiem przeżyć cudu - dlaczego? Usiłuję zrobić analizę. Chyba coś się we mnie buntuje przeciwko takiemu »manipulowaniu« mną. A fakt uzdrowienia, zamiast rzucić mnie na kolana z wdzięcznością dla Boga, wzbudził we mnie bunt".

"Ja nie modliłam się o zdrowie, to nie ja uprosiłam!" - pisze Półtawska. A zatem kto? Cofnijmy naszą narrację do 17 listo­pada 1962 roku, do dnia, w którym przeszła w szpitalu pierw­sze badania przed operacją. Tego właśnie dnia bp Karol Wojtyła napisał jednozdaniowy list do San Giovanni Rotondo. Jego ad­resatem był o. Pio: "Wielebny Ojcze, proszę o modlitwę w inten­cji czterdziestoletniej matki czterech córek z Krakowa w Polsce (podczas ostatniej wojny przebywała pięć lat w obozie koncen­tracyjnym w Niemczech), obecnie ciężko chorej na raka i bę­dącej w niebezpieczeństwie utraty życia: aby Bóg przez Wsta­wiennictwo Najświętszej Dziewicy okazał swoje miłosierdzie jej samej i jej rodzinie".

List za pośrednictwem przyjaciela - ks. Andrzeja Marii De­skura, wówczas referenta w Papieskiej Komisji ds. Kinematografii i Radia - trafił do rąk Angela Battistiego, który od 1941 roku znał o. Pio. Następnego dnia, w niedzielę 18 listopada, wieczorem ko­perta jest już w rękach świątobliwego zakonnika. Battisti relacjo­nuje: "Ojciec Pio poprosił mnie o otwarcie koperty i przeczytanie listu. Byłem zaskoczony: list nie zawierał nic nadzwyczajnego. Był jednym z wielu tego rodzaju, które Ojciec Pio otrzymywał każdego dnia od osób proszących go o modlitwę". Po wysłu­chaniu treści listu zakonnik mówi: "Angelino, jemu nie można odmówić!" i poleca, by biskupa z Polski zapewnić, że będzie się gorąco modlił "za tę mamę".

Jedenaście dni później Wojtyła pisze kolejny list, w którym informuje zakonnika o niespodziewanym uzdrowieniu kobiety, jeszcze przed operacją: "Bogu niech będą dzięki. Także Tobie, Wielebny Ojcze, serdecznie dziękuję". Także i w tym przy­padku posłańcem jest Angelo Battisti, który staje przed o. Pio 1 grudnia, a ten prosi o odczytanie listu. "Panu niech będą dzię­ki!" - mówi zakonnik i poleca, by Battisti przechował oba listy, "ponieważ pewnego dnia się przydadzą".

Półtawska nie wiedziała nic o listach Brata wysyłanych do San Giovanni Rotondo. Nie miała nawet pojęcia o istnieniu o. Pio. O wszystkim dowiedziała się dopiero w grudniu 1962 roku po powrocie Wojtyły z Rzymu. "Nie pytałam o nic i wola­łam to zamknąć. (.) Zamknęłam ten rozdział, ale było we mnie to pytanie: »Jak to naprawdę było?«. Drążyło mnie".

W grudniu 1997 roku Jan Paweł II powie w rozmowie ze swoim biografem, że według jego przekonania był to cud, do którego doszło za pośrednictwem o. Pio. Z notatek Półtawskiej z roku 1962 wynika, że także ona tak uważała, ale nie chciała przyjąć tego do wiadomości. Wypierała to. W wywiadzie udzie­lonym w 2001 roku dwumiesięcznikowi "Głos Ojca Pio" wy­znała, że nie brała pod uwagę Bożej ingerencji, a fakt zniknięcia objawów chorobowych uważała za mieszczący się "w ramach po­myłki diagnostycznej". W cud uwierzyła dopiero w maju 1967 roku, a więc prawie pięć lat po wyzdrowieniu.

Na początku tego roku Półtawska wyjechała do Stanów Zjednoczonych na skomplikowaną operację kręgosłupa szyjnego. Groziło jej porażenie wszystkich kończyn i krakowscy neurochi­rurdzy zdecydowali się wysłać ją do Honolulu, do prof. Ralpha Clowarda - wybitnego specjalisty od tego typu zabiegów. Ope­rację przeszła pod koniec lutego i na początku marca opuściła klinikę. Na powrót do Polski otrzymała od niemieckiej organi­zacji Pax Christi bilet okrężny i mogła wybrać dowolną trasę po­wrotną. Wracała przez Londyn, Paryż oraz Rzym. W notatkach z podróży kilka razy pisze, że chciałaby spotkać o. Pio, lecz nie potrafi uzasadnić dlaczego. Pod koniec kwietnia znalazła się we Włoszech, a 11 maja dojechała do San Giovanni Rotondo. Na­stępnego dnia zobaczyła się z o. Pio.

"Jest we mnie tak, że nie znajduję słów, nie chcę nic pisać, nie chcę nikomu mówić. Opowiem Ci, jak się spotkamy - ale. teraz dopiero na pewno wiem, co się stało w listopadzie 1962.

Wiem - ale jak to wyrazić? Brak słów - no i teraz jest we mnie wreszcie uciszenie" - pisze w notatce przeznaczonej dla Wojtyły i mimo zastrzeżenia, że opowie wszystko przy osobistym spo­tkaniu, podaje lakoniczny opis zetknięcia się ze świątobliwym zakonnikiem.

Po mszy św., wychodząc z zakrystii, podszedł do niej i kła­dąc rękę na jej głowie, zapytał: "Allora, va bene?". "Kobieta obok nas rozpłakała się i mówi, że tyle razy tu była, a nigdy nikogo nie dotknął, że mamy szczęście. Wiem, że to było dla mnie - nikt mi tego nie wytłumaczy. To przeze mnie pogłaskał także zakonni­ce. Ale to było dla mnie - rozpoznał mnie. I teraz jest we mnie wreszcie wyciszenie" - napisze.

Wydarzenie to przez wiele lat było tajemnicą rodziny Półtawskich oraz Karola Wojtyły. Nikomu o tym publicznie nie mówili. Przechowane przez Angela Battistiego dwa listy Wojtyły do o. Pio po raz pierwszy opublikowano dopiero w 1987 roku z okazji wi­zyty Jana Pawła II w San Giovanni Rotondo. Sama Półtawska wypowiedziała się na ten temat dopiero pięć lat później. W 1992 roku o spotkaniu z o. Pio napisała: "To spojrzenie mam w sobie -i tego spojrzenia nie da się opisać. A ja nagle wiedziałam, że On mnie rozpoznał i że to właśnie On przyczynił się do tych pięciu procent tam, wtedy - na oddziale onkologii! Spojrzenie i uśmiech jakby trochę figlarny... (...) Czułam i czuję do dziś dotyk tej dłoni na mojej głowie. Zrozumiałam i rozumiem do dziś to spojrzenie przenikające do głębi serca - i noszę je w sobie".

Ojciec Pio stał się jej prywatnym - choć wtedy jeszcze nie­formalnym - świętym. Do tego stopnia bliskim, że zaczęła mu przypisywać wiele wydarzeń ze swojego życia.

Jak choćby to, gdy w jakimś parku podeszła do niej niezna­joma kobieta i poprosiła, by poszła z nią do ciężko chorej sio­stry. Kiedy do niej dotarły, ta bez ogródek oświadczyła, że miała pewność, że Półtawska do niej przyjdzie. Ojciec Pio jej o tym powiedział.

Albo to, gdy stojąc w deszczu w długiej kolejce na postoju taksówek i widząc, że nie zdąży na zaplanowane spotkanie, wes­tchnęła: "No, tym razem muszę mieć pomoc z góry, bo nie ma siły, nie zdążę". Nagle pojawia się dawny pacjent i proponuje pod-wiezienie.

Albo w 1978 roku, gdy przed Bożym Ciałem lało jak z ce­bra, a ona poprosiła o pomoc o. Pio. Podczas mszy św. odprawia­nej w katedrze na zewnątrz jeszcze padało, ale gdy tylko ludzie wyszli na dwór, deszcz ustał i przez całą procesję nie spadła ani jedna kropla wody. Lunęło, gdy wrócili do katedry. "Cud? Oczy­wiście, zjawisko naturalne - ale ja wiem, że to nie tak. Że mój prywatny Święty podtrzymał niebo i zasłonił Hostię niesioną na ulice. Nie zmuszam nikogo, żeby w to wierzył - nie mówię, ale ja wiem" - stwierdza.

Także podczas wycieczki z przyjacielem księdzem. Też pa­dało, ale o. Pio sprawił, że gdy zaczynali mszę św., przestało. Nad nimi piękne słońce, a po bokach ciężkie deszczowe chmury.

Albo wtedy, gdy po niegroźnym wypadku samochodo­wym na jej twarzy pojawił się obrzęk, spowodowany przez płyn mózgowo-rdzeniowy. Znajomy lekarz orzekł, że trzeba operować, ale przecież ona musi pojechać do Rzymu! I wte­dy pomaga przyłożony do twarzy obrazek z kawałeczkiem relikwii i modlitwą o beatyfikację o. Pio. Rano po obrzęku nie było śladu.

Interwencja ma miejsce także podczas wizyty u pewnego kapłana, który był zaprzyjaźniony z o. Pio i miał w domu róż­ne należące do niego kiedyś przedmioty. Przy stole wywiązała się ożywiona rozmowa z innymi gośćmi. Krytykowano Kościół, hierarchów. A kiedy Półtawska mówi, że ta dyskusja na pewno nie podobałaby się o. Pio, "z tych nagromadzonych przedmio­tów buchnął tak skoncentrowany zapach kwiatów, jakby ktoś rozbił flakon perfum". Wszyscy zamilkli, a ona powiedziała tyl­ko: "no właśnie".

Czy pomógł wtedy, gdy jesienią 1975 roku po raz kolejny zdiagnozowano u Półtawskiej nowotwór? Złośliwy - do natych­miastowego usunięcia. Sytuacja trochę podobna do tej z listopada 1962 roku. Wojtyła w Rzymie, ona w krakowskim szpitalu prze­żywa wszystko w samotności. Znów strach przed operacją, przed kalectwem. Nowotwór usunięto w całości. Przerzutów nie było. W notatkach żadnych śladów po prośbach o pomoc do o. Pio.

"Chciałabym doczekać tej chwili, kiedy fanfary na placu świętego Piotra ogłoszą, że Kościół uznał Go świętym - chciała­bym tego nie dla mnie, bo ja sama nie mam żadnych wątpliwości. (.) Taki święty jest potrzebny dla naszej ziemi i dla tej zagubio­nej ludzkości, która nie może odnaleźć prostej drogi do nieba. Chciałabym to widzieć, jak się odsłoni jego postać wyniesiona na ołtarze, i myślę, co zrobić - co zrobić?! - żeby ten moment przyspieszyć? Jak poruszyć to Niebo? Myślę, że do tego trzeba poruszyć Niebo, bo ta ziemia jest zbyt oporna i pełna przeszkód" - napisze Półtawska w 1992 roku w jednym z artykułów.

- Poruszała to niebo wszelkimi możliwymi sposobami. W sprawie beatyfikacji naciskała na wszystkich, którzy mogli coś w tej sprawie zrobić. Oczywiście głównie na Jana Pawła II, któ­remu też zależało na szybkich pracach przy procesie - mówi mi abp Edward Nowak, w latach 1990-2007 sekretarz watykańskiej Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych. - Półtawska wręcz nas za­dręczała w tej sprawie. Mówiła, że my w kongregacji nic nie ro­bimy, że za wolno pracujemy. Nie mogła zrozumieć, że pewnych procedur po prostu nie da się przeskoczyć czy obejść - dodaje.

To podejście widać w jednym z tekstów Półtawskiej, w któ­rym porusza m.in. problem procesu beatyfikacji zakonnika z San Giovanni Rotondo: "No więc żeby poruszyć Niebo, trzeba się modlić o to, żeby ten proces wreszcie się skończył. Bo właściwie ten proces to jest tylko biurokracja, sterty papierów, które i tak nie przemogą ludzkiej pewności. Padre Pio jest święty, czy go tak nazwą, czy nie. Ludzie - setki, tysiące ludzi - dziś już mają to przekonanie, ale jest potrzebny ten akt formalny, żeby jeszcze po­mnożyć możliwości działania".

W tym samym tekście wspomni również o tym, że przy każdej wizycie we Włoszech odwiedza San Giovanni Rotondo i modli się przy grobie zakonnika. Niepokoi ją fakt, że jego współbracia usuwają kwiaty z jego grobu, bo przed beatyfikacją nie wolno szerzyć kultu. "Nie rozumiem tego. Co to znaczy? Kto może mi zabronić modlić się do mojego Świętego? A wreszcie, przecież warunkiem kanonizacji jest vox populi (»głos ludu«)! Ludzie muszą uznać kogoś świętym i dopiero wtedy Kościół to akceptuje. A ludzie już dawno uczynili Ojca Pio świętym, bo Go znali. »Znał swoje i one go znały« - więc na co jeszcze czekać???" - pytała.

- W tym artykule najlepiej opisała swoje podejście do pro­cedury. Wychodziła z założenia, że skoro ona jest przekonana o świętości o. Pio, to cały Kościół musi tak uznać. Nie ma na co czekać. Parę razy byłem świadkiem tego, jak wierciła Jano­wi Pawłowi II dziurę w brzuchu w tej sprawie - opowiada jeden z obecnych pracowników Kongregacji. - A on za każdym razem tłumaczył, że nie ma się co spieszyć - dodaje.

"Pozwoliłam sobie nawet przypomnieć Ojcu Świętemu, że św. Antoni został wyniesiony na ołtarze w ogóle bez procesu, tyl­ko decyzją papieża. Ale nasz Ojciec Święty odpowiada: »Ja też chcę, ale wszystko ma swój czas« i uważa, że trzeba respektować oficjalną drogę wyznaczoną przez kongregację. Ile razy mówię, że chcę doczekać tej chwili, a jestem już stara, Ojciec Święty od­powiada: »Ja też chcę, a jestem starszy« - no i takie są nasze roz­mowy" - mówiła Półtawska w wywiadzie dla "Głosu Ojca Pio".

W listopadzie 1996 roku Jan Paweł II napisał do Kongregacji Spraw Kanonizacyjnych list z prośbą o przyspieszenie prac nad procesem beatyfikacyjnym o. Pio. Komisja teologów nie bada­ła cudownego uzdrowienia w 1962 roku Wandy Półtawskiej, bo w procesie nie liczą się cuda dokonywane za życia kandydata na ołtarze. W grudniu 1997 roku Kongregacja zakończyła prace. Be­atyfikacja o. Pio odbyła się 2 maja 1999 roku na placu św. Piotra w Rzymie. Trzy lata później - 16 czerwca 2002 roku - Jan Paweł II ogłosił go świętym. W obu uroczystościach brała udział Wan­da Półtawska. A kiedy później bywała w San Giovanni Rotondo, gwardian tamtejszego klasztoru dawał jej klucz do celi o. Pio, by mogła tam spokojnie pobyć.

W marcu 2017 roku Wanda Półtawska przekazała parafii pw. św. Ojca Pio na warszawskim Gocławiu jego relikwie, które sama wcześniej otrzymała od przyjaciół świętego. Są to skrze­py krwi świętego oprawione w obrazek, zdobiony relikwiarz z fragmentem bandaża z jego rany oraz obrazek z własnoręczną dedykacją.

Jest dziennikarzem, kierownikiem działu krajowego "Rzeczpospolitej". Absolwent kursu „Komunikacja instytucjonalna Kościoła: zarządzanie, relacje i strategia cyfrowa” na papieskim Uniwersytecie Santa Croce w Rzymie. W wydawnictwie WAM wydał: "Nie mam nic do stracenia - biografia abp. Józefa Michalika" oraz "Wanda Półtawska - biografia z charakterem"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Tomasz Krzyżak

Mało jest w Polsce osób, które wzbudzają tak skrajne opinie. Ona jednak wydaje się tym zupełnie nie przejmować. Taki ma charakter, podobno niełatwy.

Ponad 60 lat temu jako młoda kobieta, była więźniarka obozu w Ravensbrück,...

Skomentuj artykuł

Cud Wandy Półtawskiej. Interweniował ojciec Pio
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.