„Jak pani wytrzymuje w Kościele?”

„Jak pani wytrzymuje w Kościele?”
(fot. youtube.com)

Niby mała rzecz: zaświadczenie, które jako przyszła chrzestna miałam przynieść ze swojej parafii. „Ale o co pani chodzi? – zapytał potem jakiś ksiądz. – To tylko karteczka”. Jednak gdy diakon seminarzysta na wakacyjnych praktykach podpisywał na świstku papieru, że jestem wierząca i praktykująca, coś we mnie pękło. 

Kościół, który nas boli

Widział mnie pierwszy raz w życiu, ale ręka mu nie drgnęła. W końcu miał przed sobą kartę ewidencji parafialnej, świadczącą o przyjętych wizytach duszpasterskich. Cóż, że poprzysięgłam po ostatniej już nigdy nie wpuścić „kolędy” do domu. Mam 37 lat, jestem katolicką teolożką, ale potrzebuję wakacyjnego praktykanta, by dopuścił mnie swoim podpisem do bycia chrzestną. Na nic moje słowo czy wybór mojej osoby przez zaangażowanych religijnie rodziców chrzczonego dziecka. Siedząc w kancelarii, czułam, jak bardzo to wszystko nieważne, i choć ten administracyjny przymus karteczki rozumiem jako świadectwo bezradności duszpasterskiej, to dotknął mnie on do żywego. 

„No to teraz jeszcze do spowiedzi”, powiedział radośnie seminarzysta, przesuwając zaświadczenie po blacie biurka w moją stronę. Jakby cieszyła go myśl, że coś na mnie wymusi. Próby negocjacji z parafią, gdzie odbywał się chrzest, nie były udane. Chrzestna upiera się, że o swoim katolicyzmie zaświadczy sama? Jeśli tak, to należy szukać innej. Zmuszona poszłam do spowiedzi, dygocząc w środku bardziej, niż się spodziewałam. Przymus i upokorzenie. W końcu z szacunku do sakramentu i do siebie na wstępie przyznałam, że nie jestem tu z własnej woli, tylko po podpis. A potem ku własnemu zaskoczeniu zalałam się łzami i bezsilnym gniewem, że z tyloma poważnymi sprawami Kościół nie potrafi sobie poradzić, że episkopat jest, jaki jest, że pedofile są kryci, a tymczasem na mnie Kościół ma prosty administracyjny chwyt. 

DEON.PL POLECA

Ostatecznie było to ważne doświadczenie, choć inaczej niż można się spodziewać. Ważne było zobaczenie, że żal, gniew i zmęczenie polskim Kościołem jest we mnie tak rzeczywiste i dławiące. Zwykle opowiadamy sobie o swojej „zawiedzionej miłości” ze znajomymi z branży, obśmiewając różne kościelne absurdy, ale też towarzysząc sobie nawzajem i tworząc wspólnotę Kościołem przejętą, ale wciąż zaangażowaną. Teraz, po kilku miesiącach pandemicznej izolacji, skonfrontowana z kancelaryjną karteczką i przymusową spowiedzią, a bez tej osłony śmiechu i dystansu, zajrzałam w siebie. I dzielę się tym, choć nieco wstydliwa to opowieść o gniewie na spowiedzi, bo wiem, że wiele osób może się w tych uczuciach odnaleźć. Zbyt rzadko jesteśmy wobec siebie szczerzy, odsłaniając, jak bardzo Kościół nas boli. 

Poza wszystkim szlochałam, jakby stało się coś dużo poważniejszego. Ale może właśnie to było najpoważniejsze. Bo wbrew pozorom historia z karteczką jest o dominującym klerykalizmie, z którym trudno wygrać, o duszpasterskiej bezradności (bo w końcu chrzest to okazja duszpasterska również wobec chrzestnych) Kościoła zamaskowanej przymusem i poniekąd o granicy buntu, jaką jest dla wielu z nas dostęp do sakramentów, lub jego brak.

Podobno w rozwiązywaniu problemu kluczowe jest dobre określenie, co nim jest, czyli właściwa diagnoza sytuacji. Czy taką da się zbudować z samego zniechęcenia. Co dokładnie nas w tym wszystkim uwiera? Co powoduje dyskomfort i ból?

Dobre i złe adresy

Pewnie nie tylko mój wzrok padnie w odpowiedzi w pierwszej kolejności na episkopat. W ostatnich miesiącach – eskalowania niechęci do osób LGBT dla niepoznaki nazywanych ideologią, nowych doniesień o biskupach kryjących pedofilii i ich bezkarności oraz dość oczywistego wspierania przez wielu obecnie rządzących polityków – bycie katolikiem w Polsce wydaje się niektórym przedłużającą się torturą. Czy jednak warto zajmować się biskupami? Już samo to, że wielu słysząc „Kościół”, odruchowo myśli o nich, mówi coś ważnego. Choćby to, że zachowanie, postawa biskupów, rzutuje na to, jak katolicy i niekatolicy widzą Kościół. Nie tak łatwo się zdystansować i powiedzieć: „Oni to nie my”. Cały paradoks tej wspólnoty polega na tym, że oni to my. I niestety skutkuje tym, że wielu, choć właśnie wspólnoty łaknie i w Boga wierzy, odsuwa się od Kościoła. Nie widzą bowiem możliwości, by swoim uczestnictwem dawać biskupom mandat, który ci wykorzystają do budowania własnej politycznej siły. 

„Znam te wszystkie dobre adresy, pod które chodzicie, tych otwartych duszpasterzy, ale nie jestem już w stanie mieć w tym swojego udziału. Choć tęsknię”, mówi jedna z moich najbliższych przyjaciółek z całą powagą. Jej decyzja jest dla mnie nieustającym wyzwaniem, bo co sprawia, że ja umiem przymknąć oczy? Większa jest moja wiara, przywiązanie do liturgii i sakramentów? A może moje serce jest mniej wrażliwe na krzywdy, które Kościół przynosi moim siostrom i braciom? To pytanie zadaję sobie z całą mocą, widząc wokół siebie coraz więcej takich osób i zakładając, że biskupi o tym spustoszeniu nie mają pojęcia albo kompletnie się nim nie przejmują.

Skąd się biorą ci biskupi?

Kościół katolicki jest póki co tak urządzony, że nie działa bez biskupów, stąd trudno o nim rozmawiać, krytykować go czy bronić, nie biorąc ich pod uwagę. Zresztą to właśnie oni mają na niego rzeczywisty wpływ, sprawując w nim władzę. Dajemy bardzo realną władzę nad naszą wspólnotą, i niestety również polityczny wpływ w naszym kraju ludziom, którzy są silni naszymi liczbami, ale pozostają zupełnie poza naszą kontrolą. W skali globalnego katolicyzmu duchowni to nieco ponad 400 tysięcy osób wśród 1,3 miliarda katolików. Każda inna władza w Kościele, ta w rękach świeckich, jest im delegowana, warunkowa, do odebrania. To oznacza, że władzę – czyli możliwość kształtowania rzeczywistości, podejmowania wiążących decyzji, jaki ma być Kościół i czego naucza – ma mniej niż pół promila ochrzczonych w nim ludzi. Czy to nie jest szokująco dziwne? 

Skąd zatem bierze się biskup i kim jest? W polskich realiach mówimy o około stu czynnych i mniej więcej pięćdziesięciu emerytach (a jak wiadomo, oni też czasem dostarczają rozrywki, na przykład porównując premiera i ministra zdrowia do ewangelistów Mateusza i Łukasza), zatem o dość dużej, choć niezbyt zróżnicowanej grupie. Wszyscy są białymi mężczyznami po czterdziestce (dziś najmłodszy polski biskup ma 46 lat), choć częściej znacznie starszymi. Występują wśród nich zapewne wszelkie konfiguracje charakterów i umiejętności przywódczych. Dobór kandydatów nie odbywa się wprost po linii kompetencji. Decydują nie tylko predyspozycje i umiejętności ale – jak się domyślamy – pod uwagę brana jest lojalność, dotychczasowa troska o kościelną karierę, a czasem w grę wchodzą mniej szlachetne zależności. Tak czy inaczej, wybór biskupa jest na pewno poza kontrolą świeckich. O ile można zrozumieć, że godziliśmy się na to przez ostatnie kilka wieków, gdy jakakolwiek partycypacja była poza zasięgiem wyobraźni świeckich katolików, o tyle trudno uwierzyć, że wciąż tolerujemy ten stan. 

Tolerujemy też nieprzejrzystość i określony styl sprawowania władzy. Piszę my, bo nie widziałam wielu demonstracji przeciw temu, jak się noszą, zachowują, traktują innych nasi biskupi. Godzimy się (albo za bardzo nie dociekamy) na pałace zamiast mieszkania, nieregulowane i nieznanej wysokości pensje, uzupełniane gotówką z podległych parafii w kopertach (jak w Gdańsku za abp. Głódzia, ale przecież w tylu innych miejscach również). Pozwalamy, i to zarówno wierni, jak i szeregowi duchowni, by biskup zwalniał i mianował księży według uznania, co daje szerokie pole dyscyplinowania nieposłusznych i mobbingu, krytego kościelnym obyczajem. Ale ostatecznie w tych kopertach są nasze pieniądze, źle traktowani księża są naszymi braćmi, synami czy kolegami, a ten rodzaj autorytarnej władzy zestawiony z miernymi duszpasterskimi umiejętnościami powinien nas poruszyć i zmusić do reakcji. 

Myślę z niechęcią o tej grupie mężczyzn, którzy zrobili karierę w Kościele w zupełnie nieprzejrzysty sposób. Korzystają oni z przywileju władzy, uznając go za oczywisty (choć dla mnie jako kobiety jest krzycząco wyrazisty), a część z nich jawnie zajmuje się budową swojej politycznej pozycji i gromadzeniem majątku (kto nie chciałby mieć rzymskiego mieszkanka na emeryturze, pałacyku w Polsce i zabezpieczenia w gotówce?). A ci z nich, którzy rokują, nie wykazują się najczęściej specjalną odwagą, by powiedzieć reszcie „dość!”. Nie wiadomo, czemu tak naprawdę służy pozór zgodności w Konferencji Episkopatu Polski, ale być może właśnie utrzymywaniu pozycji zarówno wobec wierzących, jak i wobec polityków. Ta pozorna jedność sprawia, że biskupi mający odrębne zdanie stają się współodpowiedzialni za tę politykę i nieudolności. I prawdę mówiąc, jeśli brakuje im odwagi do zabrania głosu, to trudno ich żałować. 

Jednocześnie myślę, że ten system czerpie siłę z nas i ponosimy odpowiedzialność za jego funkcjonowanie. Należy się wyrzec pobożnej naiwności i zdać sprawę ze stawek, o jakie idzie gra. Bycie biskupem to wciąż władza, wpływy, nierejestrowane finanse. To też mnóstwo spraw do ukrycia. Nie wywierając nacisku i wierząc, że nieprzejrzystość służy czemuś dobremu, stajemy się współwinni, grzesząc zaniedbaniem. To dlatego tematy odpowiedzialności i władzy w Kościele są tak ważne.

W tym kontekście myślę też coraz częściej o tych wszystkich „fajnych księżach”, ludziach, których kazania karmią naszą wiarę, ale którzy starają się specjalnie nie narazić. Tych, którzy choć prywatnie krytyczni, pełnią w diecezji ważne role i nigdy nie konfrontują się ze swoim ordynariuszem. Wspominam te wszystkie zwierzenia księży o trudnościach w pracy, o tym, co niedomaga w duszpasterstwie, opatrzone komentarzem, że nawet ze sobą o tym nie mówią, bo przecież faceci nie przyznają się do słabości. O przyzwoitych kurialistach, którzy pytani o to, co sądzą o mizerii w swojej diecezji, mówią, że ze spokojem patrzą na szachownicę dziejów, bo może tak właśnie ma być. Myślę o tych setkach milczących księży w niektórych diecezjach, którzy nie żądają od swojego arcybiskupa wyjaśnienia głośnych skandali pedofilskich, a pytani mówią, że może media to załatwią. Otóż mam z tymi wszystkimi „fajnymi księżmi” ogromny problem, bo po ludzku wciąż ich bardzo lubię, ale ich milczenie staje się nieznośne. Myślę o Inicjatywie Proboszczów, czyli o kilkuset austriackich księżach, którzy wystosowali swoje reformatorskie postulaty. Silni swoją solidarnością, za bunt nie ponieśli żadnych konsekwencji. Z drugiej strony jest Tony Flannery, irlandzki redemptorysta, od kilku lat w sporze z Kongregacją Nauki Wiary. Oni podnoszą tematy dotyczące przyszłości Kościoła, tymczasem milczący „fajni księża” nie odzywają się publicznie, gdy Kościół dziś nie żyje zasadami, które głosi. 

Jest to fragment książki "Mamy głos. Świeccy, Kościół, kryzys"

teolożka, publicystka „Tygodnika Powszechnego”, wiceprezeska Forum Dialogu, zajmuje się dialogiem chrześcijańsko-żydowskim i relacjami polsko-żydowskimi oraz teologią feministyczną. Opublikowała książki: Kościół kobiet; Emancypantki. Kobiety, które zbudowały Kościół

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Praca zbiorowa

Mamy głos! My również jesteśmy Kościołem i jesteśmy za niego odpowiedzialni!

Coraz więcej osób ma wrażenie pogłębiającego się kryzysu w Kościele. Skandale związane z  ukrywaniem przypadków pedofilii, zadziwiające wypowiedzi części hierarchów i niezrozumiałe polityczne sojusze...

Skomentuj artykuł

„Jak pani wytrzymuje w Kościele?”
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.