O Świętych i Świętach

O Świętych i Świętach
(fot. Paweł Król/DEON.pl)
Marcin Baran SJ

Przy okazji uroczystości Wszystkich Świętych nie sposób uniknąć pytania o znaczenie Świętych w naszym życiu. Przykład, nauka, świadectwo wiary i działania łaski Bożej w życiu konkretnych ludzi podobnych do mnie. To są możliwe odpowiedzi. Mnie przy tej okazji przypomniało się pewne przeżycie związane z bardzo konkretną, choć wydawałoby się zupełnie zwyczajną, obecnością konkretnego Świętego w moim życiu.

Pod koniec sierpnia zeszłego roku trafiłem na Sri Lankę. Zostałem tam wysłany, aby przeżyć tak zwaną trzecią probację czyli coś w rodzaju drugiego nowicjatu po latach. Ma ona na celu przygotować jezuitę do złożenia ostatnich ślubów, które wiążą go na dobre z zakonem. Pierwotnie miałem jechać do Meksyku z czego się bardzo ucieszyłem, ponieważ studiowałem teologię razem z dwoma jezuitami z tego kraju. Kraj egzotyczny, ale kultura latynoska nie jest tak odległa od naszej. Jednak na parę miesięcy przed wyjazdem dowiedziałem się, że od przełożonego naszej prowincji jezuitów, że pojadę na Sri Lankę. Teraz mogłem poczuć się niemalże jak św. Franciszek Ksawery, który całkiem niespodziewanie został przez św. Ignacego wysłany do Indii. Nawiasem mówiąc jako oficjalny wysłannik króla Portugalii Jana III zatrzymał się on też po drodze na Sri Lance czyli ówczesnej kolonii portugalskiej zwanej Cejlonem.

Cały mój półroczny pobyt na Sri Lance był czasem, w którym to, co znajome i to co zupełnie odmienne w przedziwny sposób splatały się i przenikały ze sobą. Byłem jedynym jezuitą spoza Azji w grupie 11 współbraci, którzy odbywali probację. Miałem do czynienia z rzeczywistościami dobrze znanymi: Kościoła katolickiego, w którym wychowałem się od dziecka i Towarzystwa Jezusowego, w którym przeżyłem już połowę mojego 39-o letniego życia. Nic dziwnego, że w tej sytuacji stali mi się bliscy jezuici, którzy znaleźli się jak Franciszek Ksawery, Roberto de Nobili czy Jan de Brito, święci jezuici, którzy nieśli Ewangelię Jezusa Chrystusa mieszkańcom Indii.

Jednak zupełnie niespodziewanie najbardziej mi bliski stał się inny święty jezuicki misjonarz - św. Jan de Brebeuf. Stał mi się bliski w sytuacji w której po ludzku miałem pełne prawo odczuwać największe osamotnienie. Było to podczas mojej próby szpitalnej. W drugim tygodni grudnia zostaliśmy rozesłani na nasze próby probacyjne, które w jezuickim żargonie zwane są eksperymentami. Mnie i mojemu towarzyszowi - Hindusowi o imieniu Rosner - przypadł pobyt w Shanti Nivasa w Colombo. Jest to ośrodek opieki dla starszych porzuconych osób prowadzony przez Misjonarki Miłości czyli Siostry Matki Teresy z Kalkuty. Przez trzy tygodnie żyliśmy w małym skromnym gościnnym pokoju na dość sporym ogrodzonym terenie, razem z kilkunastoma Siostrami, pracownikami kuchni i innymi pomocnikami oraz około setką podopiecznych domu. Codziennie odprawialiśmy o godzinie 6.30 Mszę św., a następnie pomagaliśmy w oddziale męskim opiekować się Dziadkami, jak ich tam wszyscy nazywali. Szczególnie tymi obłożnie chorymi, który trzeba było karmić, przebierać itd.

Nasz pobyt przypadł na Święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok, które właśnie tam przyszło nam spędzić. Święta Bożego Narodzenia przy średniej temperaturze 30 stopni Celsjusza, wśród ludzi, których znałem nie dłużej niż dwa tygodnie, w których języku (poza Rosnerem i Siostrami mówiącymi dobrze po angielsku) znałem jedynie podstawowe zwroty, i w końcu, co dla człowieka wychowanego w Polsce posiada znaczenie nie do przecenienia, bez szans na jakąkolwiek tradycyjną potrawę z wigilijnego stołu. Jedynym elementem, który bardzo mocno przypominał mi o Bożym Narodzeniu był szopki bożonarodzeniowe i żłóbki, których było kilka na terenie samego Shanti Nivasa, a niespodziewanie dużo na ulicach i placach Colombo.

W tym kontekście przypomniałem sobie niezwykłą kolędę ułożoną przez św. Jana de Brebeufa, której nauczył nas pewien amerykański jezuita w Monachium. Jan de Brebeuf był jednym z francuskich jezuitów, którzy próbowali zanieść Ewangelię północnoamerykańskim Indianom znad Wielkich Jezior - Huronom. Po odbyciu niewyobrażalnej dla nas drogi z Europy do Ameryki, opuściwszy ostatnie przyczółki cywilizacji czyli zamieszkiwane przez przybyszów z Europy osady, zamieszkał on razem z Indianami. Dzielił ich trudną codzienną egzystencję - niezwykle surowe warunki życia w klimacie okolic Wielkich Jezior z jego niezwykle ostrymi zimami i upalnymi miesiącami letnimi, konieczność wyżywienia się z tego, co upolowane lub zebrane w lesie czy na prerii. Życie w ciągłym zagrożeniu życia ze strony wrogiego plemienia wojowniczych Irokezów (z których ręki też w okrutnych torturach zginął). Aby dzielić ich życie i móc przekazać im Ewangelię św. Jan nauczył się oczywiście języka Huronów. W tym to języku ułożył do tradycyjnej francuskiej melodii ludowej najstarszą kanadyjską kolędę - kolędę hurońską (Huron Carol).

Kolędy tej nauczyłem się, jak wspomniałem, kilka lat wcześniej w Monachium. Bardzo podobały mi się słowa i melodia, które zapadły mi mocno w serce. Jednak niezwykłość tej kolędy dotarła do mnie dopiero bardziej, kiedy mogłem ją zaśpiewać i opowiedzieć o tym jak powstała w noc Bożego Narodzenia w kaplicy Sióstr Matki Teresy w Colombo. Wtedy św. Jan de Brebeuf stał się mi bliski jako mało który człowiek na ziemi.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

O Świętych i Świętach
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.