Święto Ofiarowania Pańskiego wdraża nas, kolejny już raz, do świadomego i radosnego życia miłością ofiarną. To taka robocza teza; nieco ją rozwinę i uzasadnię.
W ciągu całego życia, od najmłodszych lat, jesteśmy wdrażani w różne proste i ważne umiejętności. Nabywane sprawności wymagają nieraz wybitnej wiedzy, nierzadko wrodzonych uzdolnień, a zawsze trudu, ćwiczeń, systematyczności, doskonalenia. Przykłady narzucają się same: od sztuki mówienia, czytania i pisania poczynając… Na tym tle pytamy, czy trzeba się (aż) uczyć żyć w duchu miłości ofiarnej? Może ta zdolność jest nam dana za darmo i z góry? Może wystarczy być spontanicznym i żadną refleksją nie zaburzać tego, co Stwórca wlewa w nasze serca, gdy stwarza nas (i utrzymuje) jako osoby Jemu podobne. A podobne - w tym, co tyczy się poznawania, myślenia i chcenia (woli i wolności) oraz właśnie kochania, miłowania!
Bez sięgania do Adama i Ewy (a raczej zakładając wiedzę o tym, co wydarzyło się "na początku") - powiem krótko, że jednak z Miłością mamy w tym życiu wielkie problemy. (Gdyby to stwierdzenie nie było prawdziwe, to nasz świat - oprócz jego niewątpliwych uroków - nie wyglądałby tak biednie, jak wygląda…) Istotnie, napotykamy na trudności (mniejsze czy większe, ale chyba zawsze), by dziecięco prosto wierzyć i polegać na cudnej i nieskończonej Miłości Boga Ojca. Jedynie poważnie angażując się w szkołę miłości, z trudem uczymy się budować siebie, świadomie i dobrowolnie, z Boskiej Miłości. Nie wystarczy (młodzieżowy lub młodzieńczy) "spontan", by to właśnie z Miłości wywieść całą swoją aktywność - a więc sposób myślenia, postrzegania rzeczywistości, tkania podstawowych relacji, zwłaszcza z bliźnimi i oczywiście z samym Bogiem.
Trójca Boskich Osób - kierując się Logiką Miłości - uznała za właściwe (i, w pewnym sensie, konieczne) to, co najogólniej nazwać można "uruchomieniem" wielowiekowej Historii Zbawienia, w której szczytowym Wydarzeniem jest Wcielenie Syna Bożego. Tak, to sam Boży Syn przychodzi do swoich stworzeń, zakasuje rękawy i w pocie czoła (roszonego krwią) trudzi się nad przywróceniem ludzkim sercom (iście) Boskiej zdolności miłowania miłością ofiarną, czyli zdolną poświęcać i wyniszczać się do ostatniego tchnienia, do przysłowiowej ostatniej kropli krwi. Bóg to potrafi. Jezus dokumentuje to całym Sobą: Wcieleniem, Życiem, Nauczaniem, wydaniem się za nas w Wieczerniku i na Krzyżu!
Stwórca najlepiej wie, co się z nami "porobiło" wskutek podstępnych i zawistnych działań Węża oraz wskutek duchowej katastrofy, zwanej grzechem - zwątpieniem o Bogu, przeciwstawieniem się Jemu. Bóg wie najlepiej, jaka tu jest potrzebna zbawcza akcja, jaki rodzaj ratunku! Boże przedsięwzięcie zbawcze wobec ludzi zostało opisane i zapowiedziane m. in. w tych zdaniach: "Oto Ja wyślę anioła mego, aby przygotował drogę przede Mną, a potem nagle przybędzie do swej świątyni Pan, którego wy oczekujecie, i Anioł Przymierza, którego pragniecie. Oto nadejdzie, mówi Pan Zastępów. Ale kto przetrwa dzień Jego nadejścia i kto się ostoi, gdy się ukaże? Albowiem On jest jak ogień złotnika i jak ług farbiarzy. Usiądzie więc, jakby miał przetapiać i oczyszczać srebro, i oczyści synów Lewiego, i przecedzi ich jak złoto i srebro, a wtedy będą składać Panu ofiary sprawiedliwe. Wtedy będzie miła Panu ofiara Judy i Jeruzalem jak za dawnych dni i lat starożytnych" (Ml 3,1-4).
Nie wchodząc w szczegółową egzegezę, jedno zaakcentuję (bo aż się narzuca), że mianowicie potrzebny jest jakiś rodzaj duchowego ognia i czyszczącego ługu, by z serca człowieka usunąć te wszystkie dynamizmy, które uruchomiły się w nim w reakcji na zwątpienie w Miłość Boga. Potrzeba ognia i ługu!
Słowo Boże z dnia jest (pewno jak zawsze) bogate i niewyczerpalne. Nie chcąc zniechęcać … długością rozważania, pytam (siebie i Czytelnika): czy otrzymaliśmy już (i na co dzień otrzymujemy) wystarczającą dawkę jednego i drugiego: ognia oczyszczającego i ługu, który wybiela? Nie jest to pytanie banalne, a szczera (i zgodna ze stanem faktycznym) odpowiedź nie jest łatwa.
Odpowiedź prawdziwą (a nie wziętą z sufitu) można dać, patrząc na nasze codzienne życie. Dokładniej mówiąc, należy szczerze odpowiedzieć, czy miłość ofiarna (ta zstępująca od Boga) jest głównym "żywiołem", który nas/mnie w głębi ożywia, dynamizuje, uskrzydla, raduje, wpisuje się w styl pracy, służby dla Boga i dla innych.
Czy bez wielkich ceregieli (bez nadęcia i bez smutku) oddajemy nasz czas, siły, talenty? Czy przynajmniej czasem ktoś patrzący z boku mógłby powiedzieć, że się dla kogoś autentycznie poświęcamy?; że pogodnie przyzwalamy, by zużywały się nasze siły i zdrowie? I że w imię wiernej i ofiarnej miłości potrafimy wystawić się na napięcia, jeśli jak trzeba! Czy bez paniki (i rozdzierania szat) potrafimy znieść odrzucenie ze strony ludzi "inaczej" myślących i (jeszcze zda się bezczelnie) zadowolonych ze swego cwaniactwa, pokrętności myślenia i urządzania się wyraźnie kosztem innych, z reguły słabszych? Czy w obliczu naporu idei i ideologii lekceważących Boga i Chrystusowy Kościół potrafmy - mając Boską Miłość w sercu - pamiętać, że ostatnie zdanie (także i Sąd) należy do Wszechmocnego i Miłującego Boga Ojca?
Przeczytaj więcej na blogu o. Krzysztofa Osucha SJ
Skomentuj artykuł