Kazanie na pogrzeb o. Jacka Bolewskiego SJ

Kazanie na pogrzeb o. Jacka Bolewskiego SJ
o. Jacek Bolewski SJ (fot. Apriti (CC BY-SA 3.0) / Wikimedia Commons)

"Zaprawdę, zaprawdę powiadam wam: Jeżeli ziarno pszenicy wpadłszy w ziemię nie obumrze, zostanie tylko samo, ale jeżeli obumrze, przynosi plon obfity (J 12, 24).

"Na co dzień zauważamy, że nie ma życia bez śmierci. To powszechne prawo przyrody. Przypomina je Jezus Chrystus, aby poza granicami, jakie wskazuje prawo, ukazać inne życie, wolne już od śmierci, naprawdę nieograniczone. Te słowa wyjaśniają najpierw znaczenie śmierci Jezusa.  Zanim Jezus umarł fizycznie, "obumarł duchowo" - w oddaniu siebie bez reszty Bogu. Wiedział, że w ten sposób oddając swoje życie, "zachowa je na życie wieczne".

DEON.PL POLECA

Tak słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii skomentował o. Jacek w jednym ze swoich tekstów.

Chciał żyć, nie mówił, że pora już umrzeć. I chociaż czuł na sobie ciężar postępującej choroby, miał plany, wierzył, że wyzdrowieje. Więcej, uważał, że to, co najważniejsze stoi ciągle przed nim.

W listopadzie ubiegłego roku po odprawionej wspólnie Eucharystii powiedział mi, że wyniki nie są najlepsze, ale duchowo czuje się bardzo dobrze. Jednak po chwili dodał: "Ty się zastanawiasz, co będziesz robić w zakonie, a ja powoli muszę zwijać swój namiot i przygotowywać się do przejścia"

Według mnie o. Jacek był nade wszystko człowiekiem głębokiej biblijnej wiary i mistrzem modlitwy. Patrzył na życie, śmierć, świat, historię i człowieka przez pryzmat słów z Listu św. Pawła do Efezjan: "W Chrystusie Bóg wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem. Bóg szczodrze wylał  na nas łaskę przez Jezusa Chrystusa". W swoich pismach i w duszpasterstwie niezłomnie podkreślał, że to łaska jest pierwsza. Grzech i  śmierć są "wtórne". 

O. Jacek był przekonany, że Bóg stał się człowiekiem, ponieważ chciał dać nam siebie. I to jest centrum Dobrej Nowiny. Tego postanowienia nic nie jest w stanie zmienić. Ani zło, ani grzech, ani śmierć fizyczna, ani nasze cierpienie. Myślę, że ta wizja była siłą napędową jego całego życia zakonnego, a także duszpasterstwa. Wierzył mocno w zwycięstwo miłości Boga nad złem i grzechem, w pierwszeństwo miłosierdzia przed sprawiedliwością, w darmowość Bożych darów.

Najwyraźniej dostrzegał darmowość miłości Boga w tajemnicy Niepokalanego Poczęcia Matki Bożej, którą bardzo kochał, do której modlił się codziennie. Niemal całe swoje życie zakonne zgłębiał tajemnicę Maryi w relacji do Ducha Świętego i Jej Syna. Uważał, że  prawdy wiary dotyczące Maryi mają szersze znaczenie obejmujące wszystkich członków Kościoła. Sam przyznawał, że to właśnie dzięki pomocy Maryi, zdołał tyle uczynić w życiu.

Zawsze urzekała mnie rozpiętość jego zainteresowań i poszukiwań. I jego skromność. Człowiek utalentowany. Przed wstąpieniem do zakonu skończył fizykę. Ale później żywo interesował się teologią, literaturą polską i zagraniczną. Lubił sztukę i film. Poznawał też inne religie. Nieraz stawiałem mu pytanie, kiedy Ty to wszystko czytasz? Jak znajdujesz czas?" Odpowiadał: "To dzięki modlitwie".

Podobnie jak jego Mistrz - Chrystus, o. Jacek również powoli obumierał duchowo, czyli oddawał swoje życie. Najpierw podczas modlitwy. Zawsze mi mówił, że życie chrześcijanina, który nie znajduje czasu na bycie tylko dla Boga zamienia się w jałowy aktywizm lub zatrzymuje się w miejscu.

Przez kilkadziesiąt lat modlił się tzw. modlitwą Jezusową, czyli w skupieniu powtarzał imię "Jezus Chrystus". Przed dwoma laty powiedział mi, że zmienił to wyznanie na: "Jezus mój", czego chyba nie trzeba komentować. Dzięki tej prostej modlitwie mógł właśnie tyle zdziałać, miał więcej czasu - jak powiadał - bo nie musiał się już tak zajmować sobą. Oprócz tego codziennie błagał Boga o mądrość, słowami króla Salomona z Pisma św. Szczególnie czcił św. Andrzeja Bobolę, Maksymiliana Marię Kolbego i Alberta Hurtado. Właśnie temu świętemu jezuicie z Chile zadedykował swoją ostatnią książkę "Misterium Mądrości", która ukaże się niebawem. Nazwał ją dziełem swojego życia.

O. Jacek nauczył mnie, że modlitwa to nie jest danina, którą spłacam Bogu. Modlitwa to najpierw odwracanie uwagi od siebie i proste bycie dla Boga. Następnie to droga, na której pozwalam, aby Bóg uzdrawiał mnie z moich chorób i ciemności a równocześnie dodawał sił, żebym mógł zrobić to, czego ode mnie oczekuje. Kiedy próbowałem szukać nie wiem jakich recept na swoje problemy - on mówił - trwaj na modlitwie, nie uciekaj od niej, nawet jeśli wydaje ci się, że to strata czasu, a zobaczysz jej owoce w swoim życiu. Ważne, że będziesz dla Pana. On już się zajmie całą resztą. 

Poza tym, dużo modlił się za innych. Często zapewniał mnie i wiele osób o swojej pamięci przed Bogiem. Czasem zastanawiam się, czy właśnie w ten sposób nie pomagał najbardziej. A teraz wiem, że u Boga będzie jeszcze skuteczniejszy.

O. Jacek obumierał przez codzienną pracę, głównie pisarską. Pociągała jego systematyczność, pilność i wytrwałość, pomimo różnych doświadczeń. Napisał kilkanaście książek i tysiące stron  innych tekstów. To powołanie odkrył już w nowicjacie, kiedy miał przygotować konferencję o św. Stanisławie Kostce. W ten sposób wspomina to w swoim świadectwie: "Wiele mnie to kosztowało, męczyłem się przy tym pisaniu, ale wtedy przyszła mi myśl, że tak będzie przez całe życie". Powołanie w powołaniu. Kiedyś, będąc na studiach, poskarżyłem się mu, że nie mogę skończyć pracy pisemnej. Szło mi to jak po grudzie. I zapytałem go:"Jak ty to robisz, że ciągle coś piszesz bez większego trudu". "Bez trudu? - powiedział - "Pisanie zawsze jest dla mnie mozołem podobnym do rodzenia. Ale o tym nie mówię, bo prawie nikt mi nie wierzy: tyle napisał, to pewnie mu się wszystko z rękawa wysypuje. Zawsze czuję opór przed pisaniem, wolałbym uciec, ale właśnie wtedy odmawiam dziesiątkę różańca. I w ten sposób przezwyciężam swoje opory". Osłupiałem, ale odtąd pisanie szło mi o wiele lepiej, choć nie bez trudu. 

O. Jacek powoli obumierał, kiedy ludzie świeccy, duchowni, w tym wielu jezuitów, przychodzili do niego na rozmowę duchową lub spowiedź. Starał się nie odmawiać nikomu. Obumierał, bo potrafił słuchać z akceptacją. Nie stawiał siebie w centrum, nie wyręczał od osobistej decyzji i odpowiedzialności. Nie kreował się na eksperta. A co najważniejsze, nawet pośród największych kłopotów, biedy i ciemności widział światło - wskazywał na obecność Boga, na dobro, które w nas jest. Miał przy tym w sobie wiele życzliwości i ciepła. To chyba najbardziej przyciągało.  Dla niego, jako doświadczonego syna św. Ignacego, wszystko było etapem drogi, częścią większego planu: i radości, i smutki, grzechy i cierpienia, niepowodzenia i sukcesy. Ceniłem sobie jego mądre rady. "Dzieje się w nas o wiele więcej niż w danym momencie możemy zauważyć. My po prostu tego nie rejestrujemy. Ale Bóg powoli realizuje swój plan" - powtarzał.

Dlaczego tak mówił? Na podstawie własnego doświadczenia. Kiedy został wysłany do Niemiec, aby napisać doktorat, po 7 latach ciężkiej pracy, praktycznie wrócił z niczym. Było to dla niego upokarzające przeżycie. Dopiero po czasie stwierdził, że ten trudny okres był po to, by "uznał swoje ograniczenia, braki, z którymi sam sobie nie radził"

Kiedyś przyszedłem do niego w dość krytycznej sytuacji. Przez dłuższy czas nie mogłem się modlić, wszystko mnie denerwowało, czułem jakiś niepokój.  A o. Jacek, po cierpliwym wysłuchaniu, mówi: "To nie droga jest trudna, to trudności są drogą". Od razu mi ulżyło. Zawsze też dzielił się swoim doświadczeniem, co było niezwykłym umocnieniem dla mnie.

W końcu o. Jacek obumierał w chorobie. Z początku było to dla niego trudne, bo nie mógł już tak pracować, jak chciał. Ale nigdy nie słyszałem słowa narzekania i użalania się. Nie zniechęcał się. Kiedy go pytałem, jak się czujesz, odpowiadał krótko: duchowo dobrze, choć ciało trochę nie nadąża. Muszę przyznać, że sposób, w jaki przeżywał swoje cierpienie było dla mnie zbudowaniem i przykładem cierpliwości. 

O. Jacek sam nazwał siebie początkującym pielgrzymem, a więc kimś, kto ciągle wraca do początku, czyli do samego Boga. Jako pielgrzym przekroczył już granicę ziemskiego końca. "W ostatniej chwili życia sami niczego nie możemy uczynić poza jednym - przyjęciem, że nie przestaje działać Inny, Przychodzący" - pisał w swoim świadectwie.

Drogi o. Jacku, przyjacielu i Boży sługo, obumarłeś do końca, ale nie zostałeś sam. Wierzymy, że Maryja wyszła Ci na przywitanie i zaprowadziła Cię do Jezusa, czego tak bardzo pragnąłeś. A On przedstawi Cię Ojcu, który uczci Cię za plon, który przyniosłeś, ponieważ nie bałeś się obumrzeć dla Boga, Kościoła i Towarzystwa Jezusowego.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Kazanie na pogrzeb o. Jacka Bolewskiego SJ
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.