Ferie w domu cz. 4. Ameryka
Oficjalne ferie się skończyły pozostawiając nas w połowie drogi dookoła świata. Nie musieliśmy jednak długo czekać, zbiorowe zapalenie oskrzeli przyczyniło się do poznania kolejnych kontynentów. Wraz z pierwszymi odkrywcami ruszyliśmy na podbój Nowego Świata.
Całe życie się człowiek uczy. Tak przynajmniej stwierdziłam po rodzinnym seansie filmowym otwierającym naszą podróż. Wybraliśmy jeden odcinek z cyklu "Byli sobie odkrywcy". Postać Kolumba wraz z jego dokonaniami była mi oczywiście dobrze znana. Umknął mi natomiast Amerigo Vespucci, od którego imienia pochodzi nazwa dwóch kontynentów. Przypominam sobie teraz, że w moim liceum, nota bene ogólnokształcącym, wałkowaliśmy ten temat. Odkrywca Ameryki Południowej został brutalnie wyparty z mojej świadomości na dalszych etapach edukacji przez tabele hormonów roślinnych i zdjęcia przekrojów przez trzustkę. Mimo moich rażących braków udało mi się jakoś wprowadzić dzieci w temat. Chcieć to móc, a chcieć i mieć Internet to móc do kwadratu.
Lepszy indyk w garści niż bizon na dachu
Po dopłynięciu do wybrzeży Stanów Zjednoczonych młodzież zażądała natychmiastowego wydania indiańskich kostiumów karnawałowych i urządzenia podchodów. Osobom, które nie posiadają dwóch skrzyń z kostiumami, spieszę z pomocą. Szybki strój indiański wykonamy odziewając potomka w bluzkę i rajstopy w kojarzących się kolorach - żółtym, pomarańczowym, czerwonym czy brązowym. Następnie robimy na to narzutkę - wycinamy ze starego prześcieradła lub szarego papieru długi prostokąt, na jego środku wykrawamy otwór na głowę, brzegi nacinamy tworząc frędzle. Indiańskie wzory nanosi pisakami lub farbą główny zainteresowany. Kiedy narzutka wysycha wykonujemy pióropusz - wycięte z kolorowego bloku technicznego pióra przyklejamy do papierowej lub materiałowej opaski.
My, mając strój gotowy, skoncentrowaliśmy się na ozdobach. Pomysły podpatrzyliśmy - jakże by inaczej - w kultowym albumie z biblioteczki naszego dziadka. Aby było bardziej etnicznie, wśród nanizanych na nitkę makaronów-rurek znalazły się wspominane wcześniej papierowe piórka.
Odpowiednio przystrojeni daliśmy sobie trochę czasu na zajęcia w podgrupach. Najstarszy z najmłodszych zaszył się gdzieś z książką o Winnetou. Reszta młodocianych Indian poszła najpierw zrobić sobie tipi, a potem zapolować na bizona. Wspomniana zabawa przypomina do złudzenia polskie ciepło-zimno. Jedna osoba chowa bizona (u nas była to gumowa piszcząca krówka), reszta go szuka słuchając wskazówek. Na koniec wszyscy się obrażają, że było za mocno schowane lub, że szukający podglądali. Aby nie słyszeć odgłosów polowania - zwłaszcza ostatniego etapu - mama ruszyła do kuchni szykować na obiad filety z amerykańskiego indyka. Jak mawiają Siuksowie, lepszy indyk w garści niż bizon na dachu.
Po obiedzie pogalopowaliśmy przez prerię w poszukiwaniu pierwszych osadników. Znaleźliśmy ich w jednym z odcinków serialu pod tytułem "Domek na prerii".
Przy okazji przygotowaliśmy sobie na wieczór książkę o tym samym tytule. Towarzystwo pozazdrościło Ingallsom, szybko więc odnaleziono w piwnicy sporej wielkości karton i urządzono w nim prawie wierną replikę drewnianej chatki. Ściany pokryto deskopodobnym wzorem narysowanym kredką świecową. Posłania zrobiono z chusteczek higienicznych, stół i krzesła z drewnianych klocków, skrzynię na ubrania i piec z pudełek po herbacie. Zagrody dla gumowych zwierząt wiejskich wykonano natomiast z klocków LEGO.
Kiedy lalki bezpiecznie gotowały kolację, ludzkie dzieci razem z mamą wyruszyły w trop za pumą - drapieżnikiem czającym się na hodowane zwierzęta, a nawet ludzi. Znaleźliśmy ją w albumie zwierząt. Przy okazji obejrzeliśmy inne północnoamerykańskie gatunki. W lasach liściastych wschodniego wybrzeża odwiedziliśmy skunksy i szopy pracze. Po wizycie u śmiesznych piesków preriowych, przedarliśmy się przez pustynię pełną grzechotników. Dotarliśmy do Gór Skalistych, w których uciekaliśmy przed baribalem - lokalnym niedźwiedziem. Zwiedziliśmy też Park Narodowy Yellowstone i sprawdziliśmy, co to są gejzery i gorące źródła. I tak, podążając na zachód, dotarliśmy do Oceanu Spokojnego oraz leżącego na jego brzegu Los Angeles. Jego zwiedzanie odłożyliśmy na następny dzień.
Popcorn i Hollywood
Po szybkim śniadaniu udaliśmy się do Hollywood. Zrobiliśmy sobie dwie wielkie miski popcornu (bez kinowej marży godnej aktorskiej gaży) i zasiedliśmy do projekcji filmu "Deszczowa piosenka". Musical ten jest oczywiście filmem dla dorosłych, ale fabuła jest prosta i bez agresji, do tego całość pełna jest humoru i wpadających w ucho piosenek. Koniec końców cała młodociana ekipa śledziła losy bohaterów z zapartym tchem. W ten właśnie sposób poznaliśmy kolebkę przemysłu filmowego i chwilę przełomową w jego rozwoju - wprowadzenie dźwięku do niemego filmu. Tak przygotowani zamieniliśmy się w filmowców.
Maluchy oglądały kolorowe książeczki z mieszkańcami kolejnej kalifornijskiej stolicy marzeń - Disneylandu. Ich zadaniem było narysowanie nowych, nieznanych jeszcze postaci bajek. W tym samym czasie starsi pobrali notesiki i ołówki i zasiedli do pracy. Na każdej stronie rysowali człowieczka tańczącego z parasolem. Za każdym razem ustawiony był w podobnej pozycji do narysowanego poprzednio, zawsze jednak nieco przesunięty lub wygięty. Dzięki temu przy szybkim przewijaniu zarysowanych stron obrazy nakładały się na siebie i uzupełniały, a postać z parasolem wyraźnie się poruszała. Ekipa reżyserska była wniebowzięta.
Ameryka Środkowa
Na obiad skoczyliśmy już do Ameryki Środkowej. Zaserwowaliśmy makaron w sosie pomidorowym, w którym pływała między innymi czerwona fasola i kukurydza z puszki. W końcu zasiedliśmy przed komputerem, gdzie udaliśmy się w podróż do Meksyku z Wojciechem Cejrowskim. Całą serię filmów online znaleźliśmy na stronie "Boso przez świat". Ponieważ byliśmy już po porannym filmie pełnometrażowym, teraz ograniczyliśmy się do kilku migawek. Obejrzeliśmy panoramę czterdziestomilionowego miasta, w którym nie ma oficjalnych służb sanitarnych, jest za to smog godny tak gęsto zaludnionego obszaru.
Skoczyliśmy na chwilę do lokalnej wioski - pueblo. Poznaliśmy nawet fragmenty historii miasta - azteckie legendy i zabytki. Później zaś postanowiliśmy zrobić meksykańskie sombrero z ciasteczek. Bazę - różnej wielkości koła - upiekliśmy z mąki kukurydzianej (przy okazji sprawdziliśmy zasięg naturalny tego zboża). Po upieczeniu skleiliśmy je dżemem i ozdobiliśmy bakaliami. Zabawa wciągnęła nas tak mocno, że starczyło czasu już tylko na wieczorną lekturę wybranych rozdziałów książki "Baśnie z dalekich wysp i lądów".
Objazd po Ameryce Południowej
Następny dzień rozpoczął się od objazdu po Ameryce Południowej. Przejrzeliśmy atlasy i książki podróżnicze, tematycznie związane strony internetowe. Urzekły nas amazońskie, kolorowe ptaki, przestraszyły śmiercionośne motyle i mrówki. Zdziwiły zwyczaje leniwców (niestety żadne z dzieci nie chciało skorzystać z zaproponowanej przez mamę zabawy polegającej na ich naśladowaniu). Wizytowaliśmy w wiosce pierwotnego plemienia Yanomami (Uuu… Golasy!!!). Z daleka obejrzeliśmy tancerki karnawału w Rio - z bliska nie polecam, chyba, że z wcześniejszą cenzurą. Rzuciliśmy okiem na surową przyrodę skalistych szczytów Peru i argentyńskich zimnych pamp. Zwiedziliśmy starodawne miasto Machu Picchu. Przy okazji biegu po kontynencie postanowiliśmy wypisać, jakie rośliny jadalne pochodzą z Nowego Świata. Towarzystwo było mocno zdziwione bogactwem asortymentu, zwłaszcza, że mama dorzuciła jeszcze przykłady z północy. Wynikiem prac badawczych była mała wystawka kuchenna. Wśród eksponatów znalazły się między innymi: ziemniak, przecier pomidorowy, kukurydza i fasolka w puszce, torebeczka sproszkowanej papryki ostrej, laska wanilii, słoiczek z zielem angielskim i drugi z estragonem, pudełko kakao, butelka syropu klonowego, owoc awokado (Bleee…).
Po południu, uzbrojeni w porcję nowej energii, zasiedliśmy do ostatniego projektu - Pokazu Mody "Nowy Świat 2015". Konkurs skierowany był do laleczek wyciętych przez mamę z tektury. Warunkiem uczestnictwa było przyodzianie się w strój typowy dla któregoś z amerykańskich plemion lub ludów. Dzieci rysowały na kartkach ubranka tak, by pasowały do kształtu figurki. Przy ich wycinaniu pozostawiano na ramionach i biodrach dodatkowe paseczki papieru. Zaginając je, można było przytroczyć strój do właściciela. W ten sposób powstał czejeński strój z pióropuszem, biały fartuch Amiszów i uniform kowbojski dla argentyńskiego gaucho. Nie zabrakło też panamskiej patchworkowej sukni i peruwiańskiej chusty. Konkurs wygrał oczywiście brazylijski strój karnawałowy. Nie ma się czemu dziwić biorąc pod uwagę, że w jury zasiadało kilka małych dziewczynek.
W ten właśnie barwny sposób skończyliśmy zwiedzanie ojczyzn Wuja Sama i Misia Paddingtona. Na ostatnie kilka dni wolnego wytyczyliśmy sobie trasę po najzimniejszych regionach świata: Antarktydzie i Arktyce. W ramach chłodnych okładów na gorączkę.
***
Zobacz również:
Ferie w domu cz. 1. Podróż do Afryki
Ferie w domu cz. 3. Na podbój oceanów!
Ferie w domu cz. 5. Jak zdobyliśmy bieguny
Nie przetrzymuj dzieci w domu!
***
Do końca lutego piątek będziemy publikować kreatywne pomysły na spędzanie czasu z dziećmi. Takie, które nie wymagają olbrzymich nakładów finansowych i specjalistycznego sprzętu.
Jesteśmy ciekawi waszych propozycji. Wystarczy, że na Facebooku lub Twitterze opiszecie swój pomysł i oznaczycie go hasztagami #naferie i #deonpl. Najciekawsze sugestie nagrodzimy książkami Wydawnictwa WAM.
Skomentuj artykuł