To dzięki nim mogliśmy poznać ks. Kaczkowskiego

To dzięki nim mogliśmy poznać ks. Kaczkowskiego
Mały Jan z rodziną. Pierwsza Komunia Święta. Sopot, 1985 r. (fot. archiwum rodzinne)
Jan Kaczkowski, Piotr Żyłka

Dziś  urodziny ks. Jana Kaczkowskiego. Poznajcie ludzi, dzięki którym Jan pojawił się na świecie. Tak o swoich rodzicach i o tym, co im zawdzięcza opowiada sam onkocelebryta.

Mama: Im więcej zaufania, tym wyższe wymagania

Piotr Żyłka: Kim jest i skąd się wziął Jan Kaczkowski?

Ks. Jan Kaczkowski: To dość karkołomna sztuka pytać Jana Kaczkowskiego, kim jest i skąd się wziął. Nie mam wątpliwości, że wszystko zawdzięczam swojej rodzinie, a zwłaszcza rodzicom.

Mój dom był domem pełnym miłości, szaleństwa i otwartości. Gdybym miał go określić tylko w jeden sposób, to powiedziałbym, że był to dom wielkiej bliskości. Mama to osoba bardzo wymagająca, z kolei tata to typ jowialnego, lecz stabilnego gościa, którego głównym przekazem w życiu było "Daj spokój, ja im ufam". Dzięki klimatowi zaufania rodzeństwo i ja uzyskaliśmy solidny fundament do zbudowania własnych domów. Moje rodzeństwo stworzyło stabilne rodziny. Starszy brat Filip świetnie ogarnia tematy budowlano-biznesowe, a siostra Magda została prezesem sporej spółki. Ja jestem księdzem. Każde z nas jest szczęśliwe. Rodzicom udało się zbudować dobry dom. Choć mama z przekąsem konstatuje, że kierownicze stanowiska zajmujemy tylko dzięki niej, bo zarządzania od najmłodszych lat uczyliśmy się, wydając jej rozkazy.

Jaka jest Księdza mama?

Kiedy przedstawiłem jej pomysł naszych rozmów, zażądała, żebym niczego więcej o niej nie mówił niż to, że - cytuję - strasznie nas kocha. Tej miłości niezwykle wiele zawdzięczamy.

Księdza mama woli pozostawać w cieniu?

A jednocześnie ma bardzo silną osobowość. Wiele od nas wymagała, wysoko zawieszała poprzeczkę i bardzo o nas walczyła, a już w szczególności o mnie. Urodziłem się jako wcześniak. "Zawsze byłam pewna - mówi - że się urodzisz i będziesz żył".

Potem przyszedł trudny czas, ponieważ moje dzieciństwo upływało w jakiejś mierze w szpitalach. Szpital w czasach komuny to nie było miłe miejsce. W Krakowie przeszedłem cztery operacje związane z moim wzrokiem. Niektóre z nich skutecznie zlikwidowały zeza. Była to tak duża wada, że nie dało się jej ukryć. Od początku moje leczenie prowadziła zaufana pani doktor. Ale proszę sobie wyobrazić, że czasy były takie, iż do dziecka nie dopuszczano rodziców! Moja mama podejmowała wręcz heroiczny wysiłek, by przekradać się do mnie po kryjomu albo wprost szturmować oddział mimo wrzasku pielęgniarek. Do dziś pamiętam to tajemne porozumienie, jakie zawiązaliśmy na tę okoliczność. Dzięki tej komitywie wymykaliśmy się po cichutku z oddziału na spacery, chociażby do ogrodu, gdzie przez dziurę w płocie mogliśmy choć na chwilę znaleźć się poza szpitalem. I ten dreszcz emocji, że wspólnie robimy coś zakazanego... Chodziliśmy wokół starej, nieczynnej kaplicy, która wzbudzała we mnie jakieś mistyczne uczucia, albo szliśmy na ławkę, żebym mógł słuchać, jak mama czyta mi bajkę. Przeżywałem te nasze skryte wyjścia ze szpitala jak wkraczanie do tajemniczego ogrodu.

Bardzo było mi to potrzebne, ponieważ w tamtych czasach operacje, do których dziś wystarcza obecność pacjenta w szpitalu przez parę dni, wymagały kilkutygodniowego leżenia. My, dzieci, potwornie się tam nudziłyśmy. Po operacji trzeba było leżeć prawie bez ruchu. Bez rodziców, w wieloosobowych salach, z zaklejonymi oczami, i to dodatkowo przyłożonymi metalowymi osłonkami, a na domiar złego otoczeni przez wstrętne pielęgniarki.

Z mamą rozumieliśmy się doskonale. Śmiała się, gdy usłyszała, że podczas podawania narkozy przed operacją, zamiast odliczać z anestezjologiem, zapytałem, czy mogę zaśpiewać - i lekarze śpiewali ze mną kolędę. A kiedy się wybudziłem, było mi strasznie niedobrze, jak to po narkozie. Wymiotowałem i męczyłem się. Ale wiedziałem już, że tak to wygląda, więc żartowałem: "Mamo, wołaj księdza, chyba umieram!". Ona te wygłupy w lot rozumiała, w przeciwieństwie do dwóch pań, które siedząc obok, szeptały, jakaż to wyrodna matka nie sprowadza kapłana do własnego dziecka.

Mówi Ksiądz przede wszystkim o wielkiej bliskości. Ale wskazując konkrety: co Ksiądz zawdzięcza mamie?

Kiedy byłem mały, niektórzy z otoczenia namawiali mamę, żeby oddała mnie do szkół i ośrodków dla dzieci niedowidzących. Nie zrobiła tego. Konsekwentnie odpowiadała na takie sugestie, że "co będzie w stanie robić, to zrobi". Zawdzięczam jej to, że nie jestem przykurczony, ponieważ dbała o moją rehabilitację, bez której szybko stałbym się fizycznie niepełnosprawny.

Jednocześnie nie miałem u mamy żadnej taryfy ulgowej. Dlatego dziś sam mam wobec osób niepełnosprawnych i chorych wysokie wymagania. Moja postawa sprowadza się do tego, czego świadectwo dała mama w moim przypadku: każdy musi robić to, co jest w stanie robić. Wobec mnie rodzice dość daleko przesunęli tę zasadę. Na przykład uczyłem się jeździć na nartach, chociaż nie powinienem. Ale nie chcieli, żebym czuł się gorszy. I faktycznie, dzięki nim taki się nie czułem. Chociaż fizycznie wśród rówieśników byłem po prostu "dupa", to nadrabiałem to ostrym językiem. Mój dom tak mnie naładował pozytywną energią, że nie miałem z tym żadnych trudności (chociaż cięty język to akurat broń obosieczna).

Rodzice wysłali mnie do zwykłej szkoły podstawowej. W 1983 roku nikt nawet nie myślał o prowadzeniu klas integracyjnych. Więc byłem na równych prawach ze wszystkimi. Mama tylko walczyła o to, żebym miał zapewnione miejsce w pierwszej ławce i nieco swobody w prowadzeniu zeszytów. Niekiedy też mi pobłażała. Nieraz uprosiłem ją, żebym w któryś dzień nie musiał iść na lekcję. Wtedy ojciec się wściekał i mówił: "Jak możesz im pozwalać nie chodzić do szkoły?!". Na co mama: "Jestem nauczycielem (wprawdzie akademickim) i wiem, co robię". Miała rację. Często bezsensowne przesiadywanie w szkole na nic niewnoszących lekcjach tylko nas męczyło.

Przecież wspominał Ksiądz, że ojciec jest łagodny.

Ale to nie znaczy, że od nas nic nie wymagał. Moi rodzice mają całkowicie odmienne charaktery. Mamę opisałbym przede wszystkim jako osobę wymagającą i w tych wymaganiach była wielka miłość, natomiast tatę jako człowieka o bardzo ciepłym usposobieniu. Kiedy mama zwracała nam uwagę i domagała się, żeby ojciec zrobił to samo, on misiowatym głosem odpowiadał jej niezmiennie: "Ale ja im ufam". Te momenty zapamiętałem wyjątkowo dobrze.

Aż tak dobrze, że podczas prymicji, składając zwyczajowe podziękowania rodzicom, kiedy przyszła moja kolej, powiedziałem: "Chciałem wam podziękować za to, żeście nas w ogóle nie wychowywali". Oni zamarli, czekając, co dalej chlapnę. "Dziękuję wam za to, że nie było w naszym domu żadnego podziału ról: mama miękka, ojciec twardy, dziękuję, żeście nas bezwarunkowo kochali. I ta bezwarunkowa miłość dała całej naszej trójce głęboką pewność siebie". Bez tego doświadczenia miłości pewnie popadłbym w kompleksy, zwyczajne, chłopięce, choćby z tego powodu, że nie grałem w piłkę, bo przecież na boisku byłbym jak paralityk. Ale byłem niezły w innych dziedzinach. Takiego spojrzenia uczyła mnie mama. Mówiła mi: "Jan, tam gdzie nie musisz, nie pokazuj swojej bezradności". Ale mówiła też: "Bądź lepszy od innych, żebyś nadgonił swoje braki".

Tata: Duma (z syna) i uprzedzenie (do wiary)

Ostatnio spędza Ksiądz dużo czasu w towarzystwie swojego ojca. Widać pomiędzy Wami bliskość i męską, nieco złośliwą serdeczność. Jak zbudować taką relację?

To pytanie do Ziuka. Z mojego punktu widzenia bardzo ważne jest to, że ojciec nigdy niczego nie udaje. Zawsze zwracaliśmy się do siebie na "ty", bez dodatkowych form grzecznościowych, które funkcjonowały na przykład u mojego kuzynostwa. Teraz dla żartów mówimy do siebie czasami "pani Helenko", "panie Józefie". Ostatnio dostałem SMS: "Panie Janeczku, piwo przygotowane w lodówce". W dzieciństwie kuzyn usłyszał, że podczas sporu nazwaliśmy ojca "palantem", i zapytał mnie, jak możemy się tak odzywać do ojca, skoro go kochamy.

Relacja ojca i moja jest faktycznie specyficzna. Tata ma świetny ogląd sytuacji w Kościele. Potrafi być wnikliwym obserwatorem i prowadzić rzeczową krytykę. Dzięki mnie, bo w domu rozmawiamy o wszystkim, ma też wgląd w wewnętrzne funkcjonowanie Kościoła. Niekiedy porównania, jakich używa, bardzo mnie poruszają. Części z nich nie powtórzyłbym publicznie, ale mogę zasygnalizować tyle, że celnie wskazuje analogie między działaniem systemów totalitarnych i kościelnych młynów.

Czy Księdza rodzice mieli gotowe plany na życie dla swoich dzieci?

Moja relacja z rodzicami to relacja zbudowana na ich bezwarunkowej miłości. Wiedzieliśmy, rodzeństwo i ja, że w momencie kryzysu rodzice zawsze staną przy nas. Że przypominamy stado surykatek, które żyją razem i się wzajemnie strzegą. Poza tym czuliśmy, że rodzice akceptują nasze wybory.

W naszym domu i jego otoczeniu było normalne, że dzieci idą do liceum ogólnokształcącego, a potem wybierają studia. Gdyby jednak losy kogoś z nas potoczyły się inaczej, z pewnością nie byłoby to dla rodziców dramatem. Kiedy wybrałem seminarium duchowne, nie rozdzierali szat. A miałem na roku kolegę, którego ojciec wstydził się wyboru syna i znajomym mówił, że jego dziecko studiuje filozofię.

Chociaż ojciec nie podziela mojej wiary, albo się wygłupia, tego do końca nie wiem, to mój wybór nie zaważył na naszej bliskości.

Jak to możliwe: syn, a jednocześnie ksiądz, nie wie, czy jego ojciec wierzy?

Jeszcze do niedawna ojciec twierdził, że tego nie wie. Teraz już twierdzi, że nie wierzy. To dla mnie bolesna sprawa. Wydawało mi się, że moja choroba jakoś go do Pana Boga zbliży, a wręcz przeciwnie - oddaliła go. Wyzwoliła w nim bunt, a nawet agresję. Bardzo mnie poruszyły jego słowa. "Co to za kretyńska religia, która każe się zbawić przez cierpienie? Dlaczego ty, a nie ja?! I nie opowiadaj mi o cierpiącym Chrystusie, bo jestem wściekły jak jasna cholera".

Nie wiem, czy tata kiedykolwiek formalnie się nawróci. Ale wiem, że dla Boga szczera ludzka miłość jest bardzo istotna. Dlatego wierzę, że Pan na mocnej linie miłości, przez miłosierdzie, wciągnie mojego ojca przed swoje Oblicze.

Fragment pochodzi z książki "Życie na pełnej petardzie"

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

To dzięki nim mogliśmy poznać ks. Kaczkowskiego
Wystąpił problem podczas pobierania komentarzy.
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.