Templariusze i Całun Turyński

Barbara Frale, "Templariusze i Całun Turyński"
Barbara Frale / Wydawnictw WAM

Całun z grobu Chrystusa zaginął w czasie czwartej krucjaty. Na jego ślad natrafiono ponownie w połowie XIV wieku. Co działo się z tą cenną relikwią przez 150 lat?

Najnowsze badania dowodzą, że całun ze Świętego Grobu przez półtora wieku był strzeżony przez templariuszy. W tajnych archiwach Watykanu Barbara Frale natknęła się na XIII-wieczny dokument, zawierający opis rytuału inicjacji praktykowanego w Zakonie Ubogich Rycerzy Świątyni. Jednym z jego elementów było oddanie czci wizerunkowi mężczyzny, utrwalonemu na długim lnianym pasie. Oskarżenie o bałwochwalczą cześć składaną "brodatemu bożkowi" przyczyniło się jednak do kasaty zakonu. Włoska uczona stawia tezę, iż płótnem tym był Całun Turyński. Jej odkrycia rzucają więc nowe światło na fascynujące dzieje najpotężniejszego rycerskiego zakonu średniowiecza.

Prof. Barbara Frale specjalizuje się w historii średniowiecznej. Jest autorką wielu prac na temat wypraw krzyżowych i zakonu templariuszy.

Barbara Frale, "Templariusze i Całun Turyński" >> zdobądź swój egzemplarz

Podczas pracy nad zredagowaniem tej książki rzucił mi się przypadkiem w oczy dość niezwykły fakt. Eksperci z różnych dziedzin, którym ją pokazywałam, czytając szybko tytuł bez zapoznawania się z treścią, odnosili wrażenie, że chodzi w nim o Całun Turyński uważany za prawdziwy całun żałobny Jezusa Chrystusa. W związku z tym odczuwam potrzebę powiadomienia czytelnika już na samym wstępie tej książki, że tytuł książki brzmi Templariusze i Całun Turyński. Oznacza on, że można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, iż owi bracia zakonu rycerskiego epoki średniowiecza strzegli przez pewien czas Całun Turyński, kontemplując w nim dowód na to, że Chrystus (a nie po prostu Jezus z Nazaretu) przeszedł rzeczywiście przez bramy śmierci. Różnica ta może na pierwszy rzut oka wydawać się czytelnikowi mało ważnym szczegółem, lecz wcale tak nie jest, o czym szczegółowo będzie mowa w tej książce.

Kwestia autentyczności Całunu Turyńskiego pozostaje nadal otwarta, wykraczając — tak czy inaczej — poza cel postawiony w tej książce. Przedmiotem badań przedstawionych w tym opracowaniu jest kult całunu w zakonie templariuszy, a nie ma wątpliwości, że dla templariuszy płótno to pochodziło z Grobu Świętego i okrywało ciało Chrystusa, zanim powstał z martwych. Rzeczywistość ta zmusza czytelnika do wejścia w pewnym sensie w ich położenie, nawet za pomocą fantazji. Jeśli chcemy bowiem badać pewien świat i zrozumieć jego sposób funkcjonowania, musimy utożsamić się z nim i starać się patrzeć na rzeczywistość jego oczami. W wielu ustępach książki będzie więc mowa o całunie jako głównej relikwii Męki Pańskiej, ponieważ w taki sposób był postrzegany przez templariuszy.

W roku 1988 przeprowadzono eksperyment datowania płótna metodą radioaktywnego węgla (14C), czyli systemu analizy chemiczno-fizycznej, która daje wyniki wiarygodne (chociaż z pewnym marginesem niepewności), jeżeli przedmiot był przechowywany w szczególnych warunkach i nie uległ zanieczyszczeniu materiałem organicznym. Na przykład znakomicie nadawałby się do tego rodzaju badań nienaruszony grobowiec etruski, zamknięty w VI w. przed Chr., a następnie ponownie otwarty, i to najlepiej przez archeologa, który go odkrył. Analizę fragmentu płótna powierzono trzem laboratoriom specjalizujących się w tego rodzaju badaniach, na podstawie których stwierdzono, że całun pochodzi z późnego średniowiecza, określając margines błędu na sto trzydzieści lat (1260-1390 po Chr.). Nie oznaczało to jednak wcale definitywnego rozwiązania problemu. Z jednej strony wynik badań datowania radioaktywnym węglem wywołał niekończącą się falę polemik, ponieważ zdaniem niektórych osób ta metoda nie przestrzegała zasad nieodzownych w badaniach o charakterze naukowym. Z drugiej strony podniosły się głosy podkreślające, że badanie radioaktywnym węglem nigdy nie mogłoby przynieść wiarygodnych wyników w przypadku Całunu Turyńskiego, znalezisku archeologicznym, które na różne sposoby uległo zanieczyszczeniu, i trzeba dokonać jeszcze wielu odkryć, by poznać jego historię. W swoim czasie wypowiedział się przeciw tego rodzaju badaniu również laureat Nagrody Nobla Williard Frank Lillby, który wymyślił i opracował w szczegółach metodę datowania znalezisk archeologicznych za pomocą izotopu węgla 14C.

Barbara Frale, "Templariusze i Całun Turyński" >> zdobądź swój egzemplarz

Za pontyfikatu zmarłego papieża Jana Pawła II, wielkiego czciciela całunu, który przypominał mu w niewiarygodnie realistyczny sposób o cierpieniach Jezusa Chrystusa, kardynał Anastasio Ballestrero, który w owym czasie był papieskim strażnikiem Całunu, nazwał go "godną czci ikoną Chrystusa". Wielu wiernych przyjęło te słowa z wyraźnym rozczarowaniem, gdyż oczekiwali, że papież ogłosi oficjalnie, że całun jest najważniejszą relikwią Jezusa, jaką posiadamy. W atmosferze poruszenia tamtych dni doszło nawet do tego, że Ballestrero, uznawany do tej por y za obrońcę konserwatywnego katolicyzmu, został obdarzony mianem "oświeceniowca w purpurze", a więc przydomkiem, który nigdy nie sprawia szczególnej przyjemności osobie duchownej ("La Repubblica", 14 października 1988).

W rzeczywistości to określenie całunu staje się w pełni zrozumiałe, gdy uświadomimy sobie, że pojęcie teologiczne ikony nie jest absolutnie równoznaczne z ideą obrazu świętego, a intencją tych słów nie było absolutnie, aby całun był traktowany w taki sam sposób jak Pieta Michała Anioła albo inne dzieła sztuki przedstawiające Mękę Pańską w sposób realistyczny i bardzo poetycki. Według teologii chrześcijańskiej, a w szczególności chrześcijaństwa wschodniego, ikona nie jest zwykłym obrazem, lecz czymś absolutnie odmiennym. Jest czymś, co żyje i w pewien sposób ożywia; czymś, co jest w stanie obdarzyć ducha ludzkiego konkretnymi dobrodziejstwami. Wielu autorów zajmujących się zagadnieniem całunu nie dostrzegło nigdy tego aspektu, który ma przecież znaczenie. Nazwanie go "godną czci ikoną" było owocem długich i wnikliwych badań ze strony specjalistów w tej dziedzinie, którym z pewnością nie brakowało słownictwa. W rzeczywistości wyrażenie to odwołuje się bezpośrednio do myśli teologów uczestniczących aktywnie w pracach Soboru Nicejskiego II (787 po Chr.)w opinii których cudowny wizerunek Chrystusa jest miejscem kontaktu z tym, co Boskie.

Równocześnie wyraża wolę patrzenia na ten przedmiot w identyczny sposób, pełen uszanowania i zdumienia, w jaki kontemplował go Kościół starożytny. Wszystko kręci się wokół bardzo prostej idei: poważne badanie Całunu Turyńskiego oznacza w każdym razie medytowanie nad ranami Chrystusa. Termin użyty przez kardynała Ballestrero był więc pełen delikatności i szacunku wobec głębokiej tajemnicy, jaka emanuje z tego przedmiotu, choć być może zbyt wyszukany, aby mogli go zrozumieć wszyscy. Ze swej strony różni papieże otwarcie wyrazili swe przekonania w tej materii: jeżeli już Pius XI określił całun jako "z pewnością nie przez człowieka uczyniony", to Jan Paweł II mówił o nim jednoznacznie jako o najwspanialszej relikwii: "szczególnym świadku Męki i Zmartwychwstania" ("L'Osservatore Romano", 7 września 1936 i 21-22 kwietnia 1980).

Osobiście przypuszczam, że istotny jest także inny aspekt. Dzień, w którym Kościół zdecydowałby się oficjalnie ogłosić, że całun jest prawdziwym całunem Jezusa, oznaczałby, że dalsze prowadzenie na nim badań naukowych mogłoby stać się bardzo trudne, a może wręcz niemożliwe. W tym momencie stałby się on bowiem najświętszą relikwią chrześcijaństwa, przesiąkniętą krwią Chrystusa, a każde działanie podejmowane wobec niego byłoby traktowane jako wyraz braku szacunku. Chrześcijaństwo pragnie jednak jeszcze przez długi czas stawiać pytania temu enigmatycznemu przedmiotowi, o wiele spraw musi go jeszcze zapytać. W wielu środowiskach dochodzi do głosu przekonanie, że całun mógłby powiedzieć nam wiele na temat judaizmu epoki rzymskiej, czyli właśnie na temat kontekstu, w którym narodził się, głosił swe przesłanie i poniósł śmierć Jezus z Nazaretu.

Wszystko to wchodzi w zakres badań, które są niezwykle interesujące bez względu na ich ocenę z religijnego punktu widzenia. Bardzo niewiele wiemy bowiem na temat tego okresu historii judaizmu z powodu rozkazów cesarzy Wespazjana (w 70 roku po Chr.) i Hadriana (132 po Chr.), które doprowadziły do zniszczenia Jerozolimy wraz z wszystkim obecnymi w niej archiwami oraz deportacji ludności żydowskiej z terytoriów Syrii-Palestyny. Pewne ważne ślady obecne na Całunie Turyńskim mogą być bardzo pomocne w dostarczeniu informacji na temat zwyczajów wyznawców judaizmu w okresie drugiej świątyni. Paolo Sacchi, jeden z bardziej cenionych znawców historii starożytnego judaizmu, pisze następująco: "Bez względu na to, czy wierzy się czy nie w boskość Jezusa z Nazaretu, mówił On językiem swego czasu do ludzi swego czasu, spotykając się bezpośrednio z problemami swego czasu" (Storia del Secondo Tempio, str. 17). Jeżeli pytania zostaną postawione delikatnie i z szacunkiem, to całun przemówi.

Przedmiotem rozważań proponowanych w tej książce nie będzie żadne ze złożonych zagadnień dotyczących autentyczności całunu oraz jego znaczenia z punktu widzenia religijnego. Osoba pragnąca pogłębić swą wiedzę na temat tych kwestii znajdzie stosowne odpowiedzi w publikacjach monsignore Giuseppe Ghibertiego: Sindone, vangeli e vita cristiana oraz Dalle cose che pati (Eb 5,8). Evangelizzare con la sindone. Celem tej książki jest omówienie zagadnienia tylko na płaszczyźnie historycznej; nie ma bowiem wątpliwości, że z perspektywy historycznej Całun Turyński (bez względu na to, czym jest) jest prawdziwym dokumentem o olbrzymim znaczeniu.

Kolejne strony tej książki stanowią pierwszą część studium badawczego, tworzącego całość z drugim tomem (Całun Jezusa z Nazaretu, publikacja wkrótce), który jest poświęcony wszystkim nowym problemom natury historycznej, jakie wynikają z ostatnich odkryć pod wpływem badań przeprowadzonych na całunie. Niektóre najważniejsze argumenty, które będą omawiane w drugim tomie, tu będą tylko pokrótce zasygnalizowane, i to wyłącznie z konieczności. Rozważania przedstawione w drugim tomie zagłębią się bowiem w złożoną problematykę archeologii świata żydowskiego i grecko-rzymskiego I wieku, czyli poruszą tematy zbyt odległe od sprawy templariuszy, aby było możliwe przedstawienie całości zagadnienia w ramach jednego tomu. Badania nad tym zagadnieniem rozpoczęłam w roku 1996. Potem, wiosną 1998 roku, w wiadomościach RAI oznajmiono, że na lnianym płótnie całunu znaleziono ślady starożytnych pism. W owym czasie odbywałam studia doktoranckie z historii na uniwersytecie "Ca'Foscari" w Wenecji, pisałam pracę doktorską poświęconą templariuszom i zauważyłam już dawno, że w oryginalnych dokumentach procesu przeciwko nim znajdowała się pewna liczba zeznań, w których opisywano przedmiot identyczny z Całunem Turyńskim. Wiedząc, że Ian Wilson, historyk i absolwent Oksfordu, znalazł interesujące ślady posiadania całunu przez templariuszy, zdecydowałam się na zweryfikowanie tego problemu i rozpoczęłam badanie nad zagadkowymi napisami na całunie, by sprawdzić, czy przypadkiem nie są one dziełem braci-rycerzy należących do Świątyni. Wynik tych prac zrobił na mnie wrażenie i wydawał mi się tak bardzo złożony i intrygujący, że zdecydowałam się na kontynuację tych badań w dłuższym przedziale czasowym, odsuwając ostateczne podsumowanie zagadnienia aż do momentu odkrycia satysfakcjonujących dowodów. Dzisiaj uważam, że takie dowody istnieją, co więcej, że jest ich być może więcej, niż spodziewałam się u początków badań. Jest to w dużej mierze zasługa naukowców, którzy uczynnie udostępnili mi swój cenny wkład w badania nad tą problematyką. Pragnę podkreślić, że idee przedstawione w tej książce są wyrazem wyłącznie moich osobistych opinii i w żaden sposób nie mogą zostać przypisane innym osobom. Tak czy inaczej, bez względu na wartość przedstawionych tu wyników poszukiwań, uważam, że nawet dziesięć lat uporczywych, pełnych pasji badań doprowadziłoby mnie do ślepego zaułka, gdybym nie mogła korzystać z wielu wiarygodnych rad, sugestii, a czasem z obdarzających jasnością widzenia głosów krytyki.

Urok pewnego mitu

Zbliżało się Boże Narodzenie 1806 roku i cesarz Napoleon Bonaparte znajdował się w obozie niedaleko polskiego zamku w Pułtusku, nad brzegami Narwi, około 70 kilometrów na północ od Warszawy. Był u szczytu władzy. Rok wcześniej wielkie zwycięstwo pod Austerlitz i będący jego pokłosiem traktat w Pressburgu pozwoliły mu rozciągnąć kontrolę nad prawie całą Europą. Krótko wcześniej, w sierpniu, tworząc Związek Reński w Ratyzbonie, zdecydował o włączeniu różnych państw niemieckich w sferę polityki francuskiej i w ten sposób położył kres tysiącletniej historii Świętego Imperium Rzymskiego. Jeszcze 14 października zadał wojsku pruskiemu dotkliwą klęskę w pobliżu miasta Jena. Obecnie przygotowywał się do odparcia wojsk rosyjskich, które wkroczyły na ziemię polską, aby powstrzymać jego natarcie, i których przeznaczeniem była również dotkliwa porażka, poniesiona w dzień świętego Szczepana właśnie w okolicach Pułtuska. W takim położeniu, pośród wojska zaniepokojonego z powodu mrozu i niedostatku żywności, cesarz znajdował odrobinę wolnego czasu, aby osobiście podjąć decyzję w pewnej sprawie, która najwyraźniej leżała mu na sercu.

 

Rozmyślał nad tragedią zatytułowaną Les Templiers, którą napisał jego rodak François Raynouard, adwokat pochodzący z Prowansji i historyk z zamiłowania. Dramat przypominał mroczną historię procesu wszczętego przez króla Francji Filipa IV Pięknego przeciwko najbardziej potężnemu zakonowi religijnemu i rycerskiemu średniowiecza, jakim byli "ubodzy rycerze Chrystusa", bardziej znani pod nazwą templariuszy. Tragedia opowiadała właśnie o niezasłużonym końcu tych zakonnych rycerzy, którzy okazali się także ekspertami na polu dyplomacji i w dziedzinie bankowości. W przekonaniu Raynouarda byli oni niewinnymi ofiarami chciwości króla Francji, który zarzucił im zdradę, aby zagarnąć na własność ich majątek. Dzieło to nie przypadło cesarzowi do gustu. Powodem tego nastawienia był przede wszystkim fakt, że Napoleon, koronując się na cesarza w obecności papieża Piusa VII w katedrze Notre-Dame 2 grudnia 1804 roku, uważał się za moralnego spadkobiercę wielkiego charyzmatu, jaki był udziałem francuskich władców średniowiecza, namaszczonych olejem krzyżma świętego, który według tradycji dostarczyła w sposób cudowny gołębica, przynosząc go z nieba podczas chrztu króla Chlodwiga. Ten wizerunek — tak okrutny i cyniczny — Filipa Pięknego, który był przecież wnukiem wielkiego króla, świętego Ludwika IX, stanowczo wydawał się Napoleonowi nie na miejscu. Raynouard wystąpił jednak mocno przede wszystkim przeciw panującym przekonaniom, jakie żywiła cała kultura, której sam Napoleon był sławnym reprezentantem, wobec słynnego zakonu braci wojowników, który będąc u szczytu władzy i ciesząc się wielkim autorytetem i bogactwem, doświadczył niespodziewanego upadku pod ciężarem okrywającego niesławą oskarżenia o herezję. Była to historia pełna przygód, tajemnic i niejasnych sugestii, tym samym wyjątkowo pociągająca dla nowego romantycznego smaku, który skłaniał się ku temu, aby we wszystkim dostrzegać pierwiastek irracjonalny. Cesarz był jednak nade wszystko osobą praktyczną, a jego zainteresowanie tym wydarzeniem wynikało z zupełnie innych motywów. Kres zakonu templariuszy był w swoim czasie symbolem precyzyjnego planu politycznego. I paradoksalnie nie przestawał nim być, pomimo że wydarzenia te dokonały się dawno, przed pięcioma wiekami.

Ten niewolny od fantazji i nostalgii sposób postrzegania dawnego zakonu rycerskiego pojawił się w Europie u początków XVIII wieku. Był on owocem związku między szczerym pragnieniem odnowienia społeczeństwa i niezbyt obiektywną interpretacją wydarzeń historycznych. Już pod koniec XVII wieku we wszystkich krajach cywilizacji zachodniej istniało mieszczaństwo, które wzbogaciło się dzięki handlowi i rodzącej się produkcji przemysłowej, zgromadziło prawdziwe majątki i posłało na studia do najlepszych szkół swych synów, aby pobierali tam nauki obok potomków najstarszych rodów szlacheckich. Członkowie tej rodzącej się grupy społecznej, zamożni i dobrze przygotowani pod względem merytorycznym, czuli się gotowi do udziału w rządzeniu narodem, rzadko jednak dochodziło do tego, ponieważ społeczeństwo było od dawna zhierarchizowane według sztywnego i zamkniętego systemu, na mocy którego ster władzy spoczywał w rękach arystokracji. Dziedzicom tych fortun, zgromadzonych na sposób "plebejski" dzięki handlowi, którzy pragnęli osiągnąć wyższą pozycję społeczną, nie pozostawało nic innego, niż stać się członkiem tejże warstwy szlacheckiej. Następowało to w rezultacie małżeństwa z córką przedstawiciela jakiegoś znanego rodu, który właśnie popadł w niełaskę albo który był gotów pogodzić się z tym, że jego błękitna krew zmiesza się z krwią osoby niskiego pochodzenia. Po zawarciu małżeństwa świeżo upieczony członek rządzącej klasy przyjmował styl życia nowych przyjaciół i krewnych, zostając zatem niejako "wchłoniętym" przez system. Nowe myślenie, którego owocem było oświecenie, skłaniało powstającą klasę społeczną do poszukiwania właściwej dla siebie drogi ku władzy; drogi, która nade wszystko dawałaby możliwość podejmowania konkretnych działań prowadzących do rozwoju społeczeństwa i uczynienia go bardziej sprawiedliwym. Z podziwem spoglądano w przeszłość, a zwłaszcza na pewne obszary Europy, jak Flandria, Niemcy, terytoria francuskie lub Anglia, gdzie powstały wpływowe korporacje kupców i rzemieślników, które dzięki solidarności grupy potrafiły prosperować i bronić się przed despotyzmem klasy szlachetnie urodzonych. Korporacje murarzy, które wzniosły wielkie katedr y gotyckie jak ta w Chartres, podejrzewano szczególnie o to, że przechowywały wiedzę naukową znacznie wyprzedzającą ich czasy, przekazując ją poprzez wieki jako najbardziej strzeżony sekret. Uzasadniona ciekawość historyczna zmieszała się z potrzebą znalezienia znamienitych początków swego pochodzenia. Zjawisko to wyrażało się w powstawaniu na początku XVIII wieku prawdziwych "klubów" ożywionych ideałami oświeceniowymi, równocześnie jednak przekonanych do potrzeby uwiecznienia tradycji tajnych stowarzyszeń, sięgających wręcz czasów starożytności biblijnej. Także ich nazwa była zaczerpnięta z przeszłości, kluby owe przybierały bowiem miano, pod jakim były znane dawne korporacje murarzy. W języku francuskim nazwa ta brzmiała maçonnerie. W ówczesnym społeczeństwie istniało silne zamiłowanie do idei szlachectwa, szczególnie tego o starodawnym rodowodzie, wywodzącego się z czasów, kiedy to pośród mroków średniowiecza przodkowie najważniejszych dynastii dokonywali bohaterskich czynów, aby dla spadkobierców stworzyć przyszłość pełną splendor u i zaszczytów. Dawne zakony rycerskie promieniowały ogromnym urokiem i choć ich wizerunek nie był jednoznaczny, to jednak postrzegano je jako rodzaj uprzywilejowanej drogi, jako dający pierwszeństwo tor, mogący wynieść na szczyty władzy także osoby obdarzone naturalnymi darami, które jednak miały pecha, przychodząc na świat poza sferą arystokracji. Zakon templariuszy, najsłynniejszy i najbardziej kontrowersyjny, wydawał się dokładnie znajdować w punkcie, w którym zbiegały się wszystkie wymienione linie zainteresowań.

Od legendy do polityki

Być może wiedza, która umożliwiła konstrukcje wielkich katedr, była w gruncie rzeczy tożsama z tą wiedzą, na podstawie której tysiąclecia wcześniej legendarny architekt fenicki Hiram powołał w Jerozolimie do istnienia najbardziej sławioną budowlę w historii, legendarną Świątynię Salomona. Świątynia nie była wyłącznie wspaniałą budowlą, była kaplicą wzniesioną po to, aby gościć Ukrytą Obecność, Boga Żyjącego, co implikowało, że wznosiły ją wyłącznie ręce osób wprowadzonych w świat najwznioślejszych tajemnic. Wyobrażano sobie, że starożytne nauki Hirama przeniknęły do europejskiego średniowiecza w ściśle określonym momencie, w czasie gdy rycerze wywodzący się z Europy Zachodniej dotarli do Jerozolimy wraz z pierwszą wyprawą krzyżową (1096-1099), dając początek chrześcijańskiemu królestwu w Ziemi Świętej. W historii średniowiecza i krucjat można mówić o szczególnym wcieleniu tej idei, które wzięło wręcz swą nazwę od Świątyni Salomona. Była to Militia Salomonica Templi, bardziej znana jako zakon templariuszy. Zakon templariuszy powstał właśnie w Jerozolimie w niedługim czasie po pierwszej krucjacie w celu obrony pielgrzymów w Ziemi Świętej. Jego początki stały pod znakiem nieustannego, szczęśliwego rozwoju, który spowodował, że zaledwie pięćdziesiąt lat po założeniu stał się on najpotężniejszym zakonem religijno-wojskowym średniowiecza. To pasmo powodzenia dobiegło kresu dwa wieki później, gdy zakon został unicestwiony pod wpływem mrocznej historii, w której ujawniło się oskarżenie o herezję i czary, i która zakończyła się wraz z śmiercią na stosie ostatniego Wielkiego Mistrza.

 

Słynni intelektualiści, jak Dante Alighieri, żyjący właśnie w okresie procesu, nie bali się mówić otwarcie, że atak przeciw templariuszom był w gruncie rzeczy wielkim blefem, podjętym z inicjatywy króla Francji Filipa IV Pięknego dla skonfiskowania majątku zakonu, którego zdecydowana większość znajdowała się na terytorium francuskim. Już jednak od XVI wieku niektórzy miłośnicy magii, jak np. filozof Henryk Korneliusz Agrippa, wyrazili przypuszczenie, że w zakonie dochodziło do dziwnych i tajemnych rytów, sprawowanych przy migotliwym świetle świec, podczas których pojawiały się tajemnicze bożki, a nawet czarne koty.

Nie było dokładnie wiadomo, jaką rolę w tej sprawie odegrał papież, którym w owym okresie był pochodzący z Gaskonii Klemens V (1305-1314). Papież ten jawił się zawsze jako człowiek niezdecydowany, wydawał się spełniać posłusznie wolę królewską, a jednak człowiek ten przeciągał proces przeciw templariuszom przez siedem pełnych lat, praktycznie do momentu swej śmierci, która nastąpiła zaledwie w miesiąc po śmierci ostatniego Wielkiego Mistrza Świątyni. Wiele źródeł, dostępnych dzisiaj, wówczas było nieznanych, ale i te znane badano metodą całkowicie odmienną od obecnie stosowanej metody krytycznej. Historia była postrzegana tak jak inne rodzaje literatury pięknej. Uważano ją więc za pożyteczną rozrywkę, która miała za cel rozweselić i uszlachetnić ducha. Z tego względu z przeszłości wydobywano jedynie te fakty, które były w stanie zaofiarować pouczenie moralne albo zachwycić zmysł wyobraźni w takim stopniu, jak czyniła to powieść przygodowa.

O tym papieżu, który w życiu świeckim zwał się Bertrand z Got, było wiadomo, że przyszedł na świat na ziemi francuskiej, że dał początek niewoli papieskiej w Awinionie i że zniósł ekskomunikę nałożoną na Wilhelma z Nogaret, "człowieka do wszystkiego" w królestwie Filipa Pięknego, którego władca wykorzystywał, aby zrealizować swe najbardziej pozbawione skrupułów przedsięwzięcia. Król Francji odniósł zwycięstwo we wszystkich sprawach, w których wszedł w konflikt z autorytetem papieskim. Także w przypadku procesu templariuszy wiele faktów wskazuje na to, że Kościół bez większego oporu dostosowywał się do żądań monarchy. Był jeszcze jednak inny powód, który przechylał szalę wagi na korzyść tego poglądu; powód, który nie poddaje się rzeczowej analizie nauk historycznych, a pomimo to może on mieć pierwszoplanowe znaczenie. Na początku XVIII wieku postawa Kościoła wobec nowych idei oświeceniowych była nacechowana olbrzymią ostrożnością. Idee te ujawniały się z dużą intensywnością, stawiając sobie za cel wspieranie odnowienia myśli, a także transformacji życia społecznego w wielu dziedzinach. U podstaw tego zamknięcia leżały różne czynniki.

Zdecydowana większość dostojników pełniących pierwszoplanową rolę w hierarchii kościelnej wywodziła się z tych samych rodzin szlacheckich, w których rękach spoczywała władza cywilna. Oznaczało to tę samą mentalność oraz identyczny sposób postrzegania świata. Kościół był zawsze uodporniony na uwarunkowania społeczne, jakie dominowały w doczesnym świecie. Można dojść do takiego wniosku przynajmniej w tym znaczeniu, że istniała w Kościele możliwość dotarcia na szczyty władzy duchowej i doczesnej dzięki wrodzonym zdolnościom, nawet dla osób niskiego pochodzenia. Wielu papieży, również spośród tych najbardziej znanych i sławionych, pochodziło z rodzin bardzo ubogich, wystarczy wspomnieć o słynnym Grzegorzu VII, który będąc chłopcem, zarabiał na chleb jako tragarz, albo o współczesnym naszym czasom Janie XXIII, wywodzącym się z wielodzietnej rodziny chłopskiej, która miała trudności, aby powiązać koniec z końcem. Taka możliwość awansu istniała więc przynajmniej w teorii, gdyż rzeczywistość była często zupełnie inna. Olbrzymie majątki powiązane z wieloma funkcjami kościelnymi powodowały, że stawały się one łupem niezwykle pożądanym dla szlachty, która umieszczając swych młodszych synów w szeregach hierarchii kościelnej, znajdowała sposób, aby zapewnić im życie pełne zaszczytów, nie rozdrabniając przy tym majątku rodzinnego. Okres największej deprawacji na tym polu to czas odrodzenia, kiedy to utarł się zwyczaj sprzedaży — według ustalonego cennika — przynoszących największe dochody stanowisk, jak godność biskupa, kapelusze kardynalskie albo godność opatów majętnych klasztorów.

Skandale i niezdolność do przeprowadzenia w krótkim czasie skutecznej reformy obyczajów zintensyfikowały także kontestację polityczną, a wynikiem tego była schizma protestancka. Na początku XVIII wieku, ponad dwa wieki po wystąpieniu Marcina Lutra, w żaden sposób nie ustały gwałtowne polemiki rozpętane między XVI i XVII wiekiem przez myśl protestancką, która oskarżała papiestwo o to, że pochwyciło ludzkość w sieć wymysłów skonstruowanych dla własnej korzyści, dając im pierwszeństwo nad jedynym prawdziwym fundamentem nauki chrześcijańskiej, jakim jest przesłanie Kościoła pierwotnego. W Magdeburgu założono szkołę nauk historycznych, której zadaniem było wykazać niemający końca ciąg fałszerstw, które — jak przypuszczano — nagromadziły się przez ponad tysiąc lat pod wpływem działań Kościoła katolickiego, mających na celu przekonanie wiernych do własnych korzyści materialnych. Przedstawiciele tej szkoły, zwani "centuriatorami z Magdeburga" od nazwy dzieł publikowanych w tomach, z których każdy obejmował jedno stulecie (Centurie), reprezentowali bezspornie pewien poziom intelektualny i choć ich rekonstrukcje historyczne były naszpikowane licznymi wytworami fantazji, to jednak pomieszali szyki pokoleniom badaczy katolickich. Rana wielkiej schizmy otwarta przez Lutra zrodziła w końcu uraz niełatwy do przezwyciężenia i każda nowość, która wydawała się tylko krytycznie oceniać tradycję myśli chrześcijańskiej, uważaną za zapewniającą spokój ducha, jawiła się jako przejaw kolejnego ataku. Galileo Galilei był jedną z bardziej sławnych ofiar tej reakcji. W krótkim czasie rozpowszechniła się tendencja do postrzegania Kościoła jako wpływowego narzędzia sprzymierzonego ze stosującą ucisk władzą świecką, którą chciano odsunąć od rządzenia, a rozmaite grupy masońskie nabrały charakter u zdecydowanie antyklerykalnego, którego nie miały na początku swojego istnienia.

Na bazie przekonania, że rozum jest najważniejszą, jeśli nie jedyną, drogą prowadzącą ku poprawie życia ludzkiego, narodziła się stopniowo idea samego intelektu o niemal boskich cechach. Rozum uważano bowiem za iskrę boskości powierzoną człowiekowi przez Boga, postrzeganego jako czysty intelekt i wysławianego jako Wielki Architekt, którego dziełem była konstrukcja wszechświata. Tajemnice, za pomocą których Najwyższy Architekt powołał do życia wszechświat, przywodziły na myśl tajemnice, dzięki którym inny legendarny architekt, Fenicjanin Hiram, wzniósł świątynię w Świętym Mieście Jerozolimie. Świątynia była pragnieniem Salomona, któremu Mądrość Boża udzieliła nieprzebranych bogactw, a przywodziła na myśl templariuszy, doprowadzonych do upadku, ponieważ także im były dane bajeczne bogactwa i prawdopodobnie — wszystko wydawało się na to wskazywać — byli spadkobiercami sekretów Hirama. Zaś sam Kościół katolicki, tak zacofany, że wówczas wydawał się sprzeciwiać każdemu, najmniejszemu postępowi myśli innych osób, był co najwyżej spadkobiercą papiestwa średniowiecznego, instytucji, która przez wieki ukrywała wątłe podwaliny swej prawdy historycznej, rzucając swą najstraszliwszą broń, Inkwizycję, przeciwko wszystkim tym, którzy byli w posiadaniu dowodów pozwalających na ukazanie jej prawdziwego oblicza.

Wszystkie te idee, niezależne jedna od drugiej, ale zrodzone w ramach tego samego kontekstu, ostatecznie stopiły się w jedną całość, a ich kształty dopasowały się do siebie do tego stopnia, że zgadzały się idealnie ze sobą niczym fragmenty skomplikowanej układanki. Z ofiar racji stanu i słabości politycznej Klemensa V templariusze stopniowo stali się nieszczęśliwymi bohaterami liczącej tysiące lat mądrości, mądrości przewyższającej chrześcijaństwo i zrodzonej wcześniej niż ono. Mądrość ta mogła stać się źródłem postępu i dobrobytu społecznego, niestety poświęcono ją w imię obrony niesprawiedliwych przywilejów instytucji będącej zawsze sojusznikiem władzy absolutnej i tym samym jej wielorakich nadużyć. Templaryzm, czyli obraz dawnego zakonu postrzegany w formie niemal powieściowej i projektowany w rzeczywistość społeczną XVIII wieku, stał się zjawiskiem fascynującym i wzbudzającym zainteresowanie do tego stopnia, że można uważać go za istotny element europejskiej kultur y masowej. Były jednak istotne różnice w sposobie, w jaki zjawisko to przejawiało się w różnych krajach. O ile we Francji templariusze byli przedstawiani jako obrońcy wolnej myśli, przeciwstawiający się ciemiężeniu ze strony dwóch "dinozaurów" ancien régime'u, tzn. Korony i Kościoła, to w Niemczech przeciwnie — rozwój studiów nad templariuszami miał za zadanie przeciwstawić się tym radykalnym i dążącym do obalenia dawnych struktur grupom, które się do nich odwoływały.

Książę Metternich, promotor reakcji przeciw kataklizmom wywołanym w Europie przez Napoleona, zainicjował politykę kulturalną, której celem było nadwerężenie wiarygodności nowożytnych grup masońskich uważających się za nowych templariuszy. W związku z tym usiłowano pokazać, że ci bohaterscy bracia tajnego zakonu, od którego pochodzeniem szczycili się Francuzi i rewolucja, nie byli w gruncie rzeczy niczym innym jak tylko gromadą zdeprawowanych heretyków, wrogów Boga, Kościoła i państwa. Z obrońców wolnej myśli i strażników wzniosłej wiedzy, którymi byli we Francji i Anglii, w Austrii templariusze stali się symbolem niewzruszonej herezji. Prawdopodobnie Napoleon był świadomy tej instrumentalizacji politycznej; a jeśli tak było, to fakt ten musiał niewątpliwie przyczynić się do wzrostu jego zainteresowania.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Templariusze i Całun Turyński
Komentarze (3)
PC
pielgrzym cieszyński
7 kwietnia 2013, 19:37
a ja nie wiem Spokojnie poczekam na oficjalne stanowisko Mojego Kościoła
JS
Janusz S.
3 kwietnia 2013, 16:09
Żałosne komentarze przy żałosnym braku wiedzy z jednoczesnym akcentem własnego ego stają się obecne nawet na portalach katolickich - signum temporis. Załosnym wszystkowiedzącym polecam zastanowić się nad faktem nieustannego badania całunu przez niektórych uczonych (nie mylić z naukowcami mającymi w dorobku jedynie własną pracę dyplomową) przez kilka dziesięcioleci a wypowiadających się o całunie z coraz większym podziwiem, jako niewytłumaczalnym efektem działania promieniowania całkiem fizcznie mierzalnego, lecz niemożliwego do powtórzenia w warunkach laboratoryjnych. Autor żałosnego komentarza zapewne o tym nie wie, ale zupełnie mu to nie przeszkadza popisywać się publiczenia własną niewiedzą. Przypadkowy wybryk wybujałej pychy, czy zawodowy obszczekiwacz?
K
Klemens
31 marca 2013, 23:55
Papiez Clemens oglosil ze jest to falsyfikat. Dzielo sztuki z XIII wieku. I tego sie trzymajmy. Metoda wegla C-14 potwierdzila wiek materialu, pozniej to tylko zalosne proby podwazenia badan wykonanych przez 3 niezalezne osrodki.