Ach, ten niebezpieczny modernizm!
Z modernizmem to jest tak, że zawsze był mój i najlepszy. Każda konfrontacja kończyła się naiwnymi snami o kwiatach, łąkach i obojętnością wobec mijanego fin de siècle'u. Lawirowałam gdzieś między Szymanowskim, Wyspiańskim a Muchą Alfonsem świadoma, że takie towarzystwo jest co najmniej szemrane.
Dziś mogę się przyznać wszem i wobec - praktykowałam impresjonizm codzienny, zupełnie świadomie i umyślnie. Pielęgnowałam w sobie młodopolskie pobudki i chłopomanię. Nie wyrzekałam się ekspresjonistycznych wyrazów (się i z się). Po prostu... pozwalałam sobie na modernizm, znaczy się, na swawolę okołoumysłową.
Między Alfonsami, emancypatorami dysonansów i innymi moralnie wątpliwymi typami trwał przy mnie także pewien Przyjaciel. Całkiem wyjątkowy, choć chwilami niepozorny. Podsuwał mi historie o dobrym towarzystwie przy wspinaczkach na Górę Tabor i pieśni nad wszelkimi pieśniami. Miałam chyba nosa, bo Jemu ufałam najbardziej. Niemniej bez modernistów byłoby mi bardziej niż smutno. Fajnie się dorasta z duchami i głową pełną subtelnych ornamentów... tak mi się przynajmniej wydawało.
Całkiem niedawno zaczęłam jednak wartość tego "wydawania się" poddawać pod wątpliwość. Wzruszyły mym niewzruszeniem ludzkie recepty na bycie "prawdziwym katolikiem", którym (-ą) być chciałam bardzo. Bardzo! Z czystej wdzięczności za modernistów i ostatnie sukcesy zdrowotne. Myślałam, że mi może z tej wdzięczności wręcz wypada być oddaną i katolicką? Bez cienia przekory tkwię zresztą w tym przekonaniu do dziś.
Ale potem dowiedziałam się, że to niemożliwe. Zwyczajnie nie. Wiele osób w sposób oczywisty i objawiony przekonuje, że być "modernistą" katolik nie może, bo modernizm to herezja i basta. Cóż, godzę się pokornie i po cichu i znikam w kąt już za moment, w którym wytłumaczę że nic mi się w głowie nie przewraca... Bo tak bym sobie pomyślała, czytając o fascynacjach sztuką początku minionego wieku na katolickim portalu internetowym.
Otóż, modernizm, to nie sztuka tylko, choć sztuka (do niedawna mnie przewyższająca) o tym wiedzieć. Z kontekstów licznych wypowiedzi pojęłam, że dla wielu osób "modernizm" to dopasowywanie czegoś stałego do czegoś zmiennego. Na przykład, dopasowywanie nauki Kościoła Katolickiego do współczesności.
Szperając głębiej dowiedziałam się jednak, że modernistami byli teolodzy i filozofowie przełomu XIX i XX w., których zainspirował Henri Bergson. Trochę niepokoi mnie ta okoliczność, bo jedyna książka filozoficzna którą kiedykolwiek sobie kupiłam to "Ewolucja twórcza" tego właśnie autora. Zainteresowała mnie idea élan vital (franc. pędu życiowego, siły twórczej), dzięki któremu chce się żyć. Co więcej, zdarzało mi się znajdować ten cały élan w twórczości panów z pierwszego akapitu. Kiedy dowiedziałam się, że Bergson doprowadził kogoś do herezji, dziękowałam Bogu, że traktaty filozoficzne są pisane w sposób tak nieprzystępny, że nawet moja ciekawość i szczera fascynacja wystarczyły zaledwie do siódmej strony.
Katoliccy moderniści nie mieli za to z filozofią najmniejszych problemów i przeczytali Bergsona w całości. Ich błąd polegał jednak nie tyle na doborze lektur co na na czytaniu Biblii w sposób dosłowny oraz na stwierdzeniu, że wiara to tylko emocje a dogmaty zmieniają się tak jak czasy. O rety, pomyślałam, mój modernizm to żaden modernizm, lichota! Obrazków mi się zachciało, dźwięków, słów - toć to ćwierćmodernizm, ten mój, nic więcej! Ufff...!
Odetchnęłam z ulga, kopie młodopolskich pejzaży nadal mogą wisieć w moim (mimo to katolickim) pokoju. A jeżeli ktoś powie, że jestem modernistką, sprecyzuję: impresjonistką codzienną. I jeżeli ten ktoś, robiąc się purpurowy, krzyknie: nie o to chodzi! Jesteś "katolicką modernistką"! Powiem: nie, nie chcę zmieniać dogmatów i kocham Kościół taki jaki jest. Nawet, gdy bywa purpurowy.
Skomentuj artykuł