Ameryka - księża i dzieci
Od miesiąca przebywam w Stanach Zjednoczonych, gdzie została mi powierzona misja pośród tutejszej Polonii. Do naszego Jezuickiego Ośrodka Milenijnego (JOM) przychodzi bardzo dużo ludzi, w tym także młodych małżeństw z małymi dziećmi. Właśnie dla tych dzieciaków odprawiam w każdą niedzielę Mszę św. Żebym jednak mógł tę pracę prowadzić, musiałem najpierw otrzymać tzw. Jurysdykcję, czyli pozwolenie miejscowego biskupa, na pracę w kościele, na udzielanie Sakramentów św., w tym przede wszystkim na sprawowanie Eucharystii i spowiadanie (tzw. Faculties).
Żeby otrzymać ten dokument, musiałem wypełnić wielostronicową ankietę dotyczącą niemal wyłącznie spraw dotyczących kontaktów z dziećmi. Jak na porządnym przesłuchaniu musiałem zeznać czy, gdzie, jak długo i w jakim charakterze pracowałem z dziećmi i czy przypadkiem w kontaktach z nimi jestem na pewno człowiekiem bez zarzutu. Następnie musiałem zapoznać się ze szczegółowymi wskazaniami, w jaki sposób mogę rozmawiać, na jaki gest mogę sobie jeszcze pozwolić, a czego absolutnie muszę się wystrzegać w pracy z dziećmi. Krótko mówiąc, wszelka spontaniczność jest zakazana, a nawet najbardziej przyjazny gest, jak choćby pogłaskanie po głowie, absolutnie zabroniony. Po zapoznaniu się z tymi przestrogami poczułem się bardzo skrępowany, prowadząc w niedzielę Mszę św. dla dzieci, gdzie do modlitwy wiernych, a zwłaszcza do znaku pokoju dzieci po prostu pchają się do ołtarza, by ten znak przyjąć od sprawującego Eucharystię księdza.
Jakby tego było mało wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób zaangażowani są w pracę przy kościele, a w tym także "narażeni są" na kontakt z dziećmi, muszą odbyć kilkugodzinne szkolenie, tzw. Virtus.
Wybrałem się w sobotę z moimi współbraćmi, którzy podobnie jak ja, podejmują pracę w Chicago, by i ten obowiązek zaliczyć. Prowadziła go siostra zakonna, a swój wykład oparła na dwóch filmach video, które były kompilacją wypowiedzi dzieci i osób starszych, którzy doświadczyli molestowania seksualnego ze strony księży i innych pracowników kościelnych. Oczywiście, że nie były to przyjemne opowieści. Rozumiem, że w zamyśle organizatorów takiego szkolenia było pokazanie nam, że problem pedofilii istnieje także w Kościele, a zadaniem duszpasterzy jest chronienie dzieci przed takim zachowaniami. Jednakże to. co nas szczególnie poruszyło, to sposób. w jaki Siostra Prelegentka o tym problemie mówiła.
Podstawową tezą, jaką wyraźnie dało się wyczuć, było stwierdzenie, że w tej materii nikomu nie można ufać. Poczuliśmy się więc jak w najgorszych czasach komunistycznego reżimu, kiedy to z zasady nikomu się nie wierzyło i nie ufało. Każdy z nas powinien się czuć podejrzany, a w pracy z dziećmi będzie musiał pamiętać o tym, że nieustannie musi udowadniać, że jednak można mu ufać, bo przecież nie ma zamiaru nikomu krzywdy czynić. Nie było jednego zdania na temat pozytywnej pracy z dziećmi, czego powinniśmy ich uczyć, jakie postawy przekazywać, jaki przykład dawać. Były tylko przestrogi, ostrzeżenia, niepokoje i pouczenia. Widocznie nie jest ważne to, co dobrego możemy tutaj uczynić, ale to, byśmy przypadkiem czegoś nie uczynili, za co moglibyśmy być pociągnięci do odpowiedzialności.
To wszystko, dla nas przybywających do Ameryki, by z całym oddaniem pracować dla dobra naszych Rodaków i ich dzieci było strasznie niemiłym doświadczeniem.
Rozumiemy bolesne sytuacje, jakim hierarchia Kościoła katolickiego w Ameryce musiała stawić czoła. Wiemy, jak bardzo bolesny i kosztowny był to proces. Trzeba jednak pamiętać, że spośród wykazanych nadużyć seksualnych w Kościele 60 proc. dotyczyło tzw. woluntariuszy, 20 proc nauczycieli, a tylko 5 proc. księży. Dlaczego jednak, kiedy problem dotyczy kilku promili duchowieństwa jest tak strasznie nagłaśniany, a oskarżenia rzuca się na całe duchowieństwo. Dlaczego nie mówi się, jak dużo dobra czynią tutejsi księża, właśnie dla dzieci, jak ofiarnie z nimi pracują, jak im pomagają wzrastać i dojrzewać. No i jeszcze jedno: dlaczego tego rodzaju oskarżenia kieruje się tylko do księży i ludzi pracujących dla Kościoła, a nie mówi się o wykorzystywaniu dzieci i nieletnich tam, gdzie tego rodzaju zachowań jest najwięcej: w rodzinach, w klubach sportowych, w szkołach, a nawet w gabinetach lekarskich? Chyba komuś zależy na tym, żeby ludzie nie mieli zaufania do swoich kapłanów, żeby się ich bali i żeby od nich stronili. Wtedy pojawią się nowi "przewodnicy" i poprowadzą młode pokolenia nowoczesną, jasną i prostu drogą... tylko nie wiadomo dokąd prowadzącą. I pomyślmy, czy to jest tylko problem Kościoła amerykańskiego?
Skomentuj artykuł