Dlaczego boimy się chorych psychicznie?
Niewiele wiemy o św. Walentym, poza tym, że zginął śmiercią męczeńską w III w. a miejsce jego pochówku szybko zaczęło słynąć cudami. Czuwa nie tylko nad zakochanymi, ale przez wieki był przede wszystkim opiekunem epileptyków i ludzi obłąkanych.
Tych nie brakowało w czasach wojen i okrucieństw, głodu i zaraz. Przez wieki szaleńcy, o ile nie byli zagrożeniem dla otoczenia, byli tolerowani w społeczności. Czasem zyskiwali pozycję wieszczka, czasem pozostawali wioskowymi głupkami (tu "konkurencję" tworzyli im ludzie urodzeni z upośledzeniem umysłowym), czasem zostawali artystami lub filozofami. W prawosławiu do dziś funkcjonują "jurodiwi" - ludzie, którzy wyrzekają się wszystkiego, zachowują się w sposób niezgodny z przyjętymi zasadami i naruszają normy, ale mając zawsze w tym konkretny cel, którym jest obudzenie w drugim czy wspólnocie sumienia i przyjęcia Bożej prawdy o sobie. Wspaniale o takim człowieku opowiada film "Wyspa (Ostrov)" Pawła Łungina. Skoro jest dla szaleńców miejsce w społeczności, skąd lęk przed nimi?
Człowiek chory psychicznie to ktoś pozostający poza wspólnym systemem odniesień i znaczeń, przez co niezrozumiały. Ktoś, z kim komunikacja jest niemożliwa lub bardzo ograniczona. Budzi lęk swoim niestandardowym zachowaniem i nieprzewidywalnością. Przy niektórych typach zaburzeń dłuższy bliski kontakt z osobą chorą jest bardzo wyczerpujący, ponieważ czerpie ona z nas energię lub atakuje: emocjonalnie, werbalnie a czasem i fizycznie. Trzeba przyzwyczaić się do bycia manekinem czy też ekranem, na który projektowana jest jakaś wizja z wnętrza chorego, i zachować do tego dystans.
Najtrudniejsza jednak jest chyba bezradność - dopóki osoba chora nie chce się leczyć, jedyne, co możemy zrobić, to być przy niej. A to oznacza częściowe przynajmniej uczestnictwo w jej świecie: płynnym, pozbawionym często ustalonej tożsamości, niespójnym. Trudna jest także świadomość, że druga osoba cierpi i to znacznie, błaga nas - słownie lub swoim zachowaniem - o zrozumienie, o pełne wejście w jej świat, granie dyktowanych jej lękami, obsesjami, euforią bądź podejrzeniami ról. A nam nie wolno tego zrobić - pierwszą rzeczą, którą robi dobry ratownik, jest upewnienie się, że sam jest bezpieczny. W przypadku kontaktu z osobą cierpiącą na chorobę psychiczną oznacza to pozostanie poza jej światem, co z kolei pociąga za sobą oskarżenia z jej strony o nieczułość, bezwzględność a w przypadku schizofrenii czy paranoi może oznaczać także, że zostaniemy uznani za wroga i będziemy atakowani.
Mimo to chory pozostaje człowiekiem, czasem jest to ktoś z naszej rodziny lub bliski nam. Wbrew obawom możliwe jest przy właściwym leczeniu nawiązanie kontaktu i przywrócenie takiej osoby do funkcjonowania w społeczności. Podstawą jest uznanie, że w tej relacji obowiązują odmienne reguły niż w pozostałych - przede wszystkim bezwzględna wierność prawdzie i żelazna konsekwencja w przestrzeganiu zasad - i posiadanie samemu silnej, określonej tożsamości. A także, co bardzo istotne, grupy wsparcia. Tu rozgrywka jeden na jeden (zwłaszcza w przypadku osób z zaburzeniami typu borderline czy tkwiących w nałogach) jest możliwa, ale jej wynik jest boleśnie przewidywalny - nie pomoże się osobie chorej a z czasem samemu będzie się potrzebować pomocy.
I tu ujawnia się jeszcze jedna cecha ludzi zaburzonych, która może budzić w nas odruchową niechęć - odsłaniają przed nami samymi naszą własną słabość. Pisał o tym wiele Jean Vanier, pracujący z ludźmi upośledzonymi. Przy nich wszelkie próby grania kogoś, kim nie jesteśmy, wcześniej czy później nas pogrążą. Więcej - osoba zaburzona genialnie wyczuwa słabe punkty u drugiego i bezwzględnie z nich korzysta lub je wytyka. Trudno jest przyjąć tak bezpośrednio podaną prawdę o sobie. Trudno zaakceptować, że ta brzydka, małoduszna twarz, która się przy takich ludziach w nas ujawnia, to także nasza twarz.
Więc uciekamy od szaleńców. Nie chcemy się przeglądać w ich zwierciadle, nie chcemy słuchać głosów, które budzą w naszych sercach, trudno nam się zmierzyć z emocjami, które w nas budzą. Ale warto przynajmniej przyjąć te ostatnie i wykorzystać je do rachunku sumienia. Może przy kolejnym spotkaniu będzie nam łatwiej zaakceptować obecność i zachowanie takiego człowieka, w końcu i o Jezusie mówiono, że "odszedł od zmysłów" (Mk 3,21).
Skomentuj artykuł