Golgota Picnic, czyli banał bluźnierstwa
Bluźnierstwo w sztuce staje się coraz bardziej obsceniczne, płaskie i... nudne. Staje się, by nawiązać do znanego sformułowania Hannah Arendt o złu, coraz bardziej banale i głupkowate.
Spektakl "Golgota Picnic" rozpala emocje. Wolność słowa i artystycznej ekspresji to nowe sacrum współczesnej kultury. Nawet część katolików uważa, że niepotrzebne są protesty wokół tego przedsięwzięcia: im większy rozgłos, tym większa darmowa reklama. Pytanie jednak, czy świecka sztuka korzystająca z religijnych punktów odniesienia może sobie pozwolić na wszystko. A mocniej: czy artyści mogą pasożytować na religijnych świętościach?
Prosta odpowiedź brzmi: skoro to robią, szczególnie w odniesieniu do chrześcijaństwa, to widać mogą. Ale kwestia jest o wiele głębsza: czy można zadawać wierze i chrześcijaństwu trudne pytania, nie osuwając się poza granicę coraz większej głupoty, nudy i epatowania choćby połączeniem tak modnych we współczesnej sztuce wątków seksualnych z religijnymi?
W przypadku takich wydarzeń artystycznych jak "Golgota Picnic" mam wrażenie, że ich twórcom dość mocno dolega hipokryzja. Z jednej strony, z całą premedytacją bardzo mocno odwołują się do największych religijnych świętości. Dopuszczają się religijnej prowokacji, a ta z definicji wywołuje reakcje oburzenia, niesmaku, głośno okazywanej niechęci. Ale mocno ich dziwią stosunkowo łagodne konsekwencje obrazoburczych poczynań. Toż to prawdziwe pluszowe, świeckie męczeństwo! A przecież jeśli chcesz być prowokatorem, to miej świadomość, że to kosztuje. Jeśli zaczniesz komuś nożem dźgać dywan, to nie dziw się, że ryzykujesz wyproszeniem. A przestrzeń publiczna, która równocześnie jest przestrzenią kultury (i odwrotnie) jest takim dywanem. Nie jest tylko własnością, przynajmniej w naszych realiach, walczących ateistów czy obojętnych agnostyków.
Katolicy mają pełne prawo do współdecydowania, choćby na ulicy, za pomocą gwizdków, transparentów i okrzyków, co się dzieje w tej przestrzeni publicznej. I dziwią mnie wierzący, w tym duchowni, którzy napominają: zachowujmy się trochę ciszej, to nie wypada. Ależ nie tylko wypada! Jako szczery demokrata powiem: skoro już mamy tę przestrzeń wspólną, w której wolno nam uczestniczyć, korzystajmy z tego - głośno, z różańcem w jednej ręce, z gwizdkiem w drugiej, nawet jeśli śmieszy to i irytuje naszych antagonistów. Niektórzy mówią, że to ciemnogród... Nieprawda. To oni niewiele już nie rozumieją z uniwersalnego, także humanistycznego dziedzictwa chrześcijaństwa i jedyne, co potrafią, to pożenić prowokację z banałem - przepraszam - gołej dupy.
We współczesnym bluźnierstwie, czy przekroczeniu religijnych tabu nie ma już właściwie żadnej treści, stały się wizualizacją tego, co dobrze sprzedaje się w komercyjnej kulturze masowej. I to także wiele mówi o coraz większym problemie z sensem w świecie kultury, który musi żerować na chrześcijaństwie, by chociaż próbować udawać, że może powiedzieć coś istotnego. Niestety, nie mówi zbyt wiele, zadowala się efektem. I to efekciarstwo też jest dla mnie, tak czysto po ludzku, mocno przygnębiające.
A czy dałoby się inaczej? Spójrzmy na "Mistrza i Małgorzatę" Michaiła Bułhakowa. To dzieło świeckiej, humanistycznej kultury, w której nauczanie, męka i śmierć Jeszuy Ha-Nocri (postać wzorowana na Jezusie) ukazane są w formie zupełnie nieortodoksyjnej z punktu widzenia chrześcijaństwa. A jednak kolejne pokolenia czytelników (a dzięki adaptacjom filmowym także widzów), także wierzących, mogą wiele czerpać z tej książki. Literackie przetworzenia rozmów Piłata i Jeszuy, męki i śmierci nie tylko nie rażą obscenicznością i banałem - są piękną opowieścią o ludzkiej kondycji. Powieściowy Jeszua nie jest Bogiem i człowiekiem, jest wędrownym mędrcem, żydowskim stoikiem. I przyznam, gdy przed laty po raz pierwszy czytałem "Mistrza i Małgorzatę", sceny odsyłające do dziedzictwa chrześcijaństwa pozwoliły mi lepiej pojąć właśnie człowieczeństwo Chrystusa, mniej sztampowo spojrzeć na jego ludzką egzystencję, zachwycić się tym: przez kontrast, przez nieoczywistość skojarzeń.
Niestety, we współczesnej sztuce, starającej się podejmować wątki religijne, jest jakaś smutna ordynarność. I banał prowokacji dla samej prowokacji. Żeby to były jeszcze utwory o takiej randze artystycznej jak "Ostatnie kuszenie Chrystusa" Martina Scorsese, czy słynny manifest pokolenia hippisów, musical "Jesus Christ Superstar", który swoimi drogami przedostał się nawet do piosenek religijnych posoborowego katolicyzmu (melodia do "Wszystkie moje troski..." oparta jest na jednym z songów z tego musicalu). Tak jakby ze współczesnej sztuki erodowała wyobraźnia i nawet ciężar czysto ludzkich treści i zmagań z człowieczeństwem zastąpiła banalna lekkość prowokacji. A publika, oklaskująca tego typu spektakle, woła w zachwycie: "ach, świetnie! Przyłożyli katolickiemu ciemnogrodowi! Ale głupi i nietolerancyjni ci katole! O, jacy są śmieszni i fanatyczni z tymi różańcami w ręku na ulicy...". Ale poza tym, drodzy wojujący sztuką agnostycy i ateiści: co właściwie mają mi przekazać wasze spektakle i prowokacje? Co mam zrozumieć dzięki misz-maszom krzyża, Męki Pańskiej i gołej d...?
Nie pytam, na jakie wrażenia programują mnie i innych widzów "dzieła", których bronicie, ale co właściwie, sami z siebie, macie mi do powiedzenia i zaoferowania swoją kulturą? Co właściwie, na poziomie "przekazu sensu" ma mi do zaoferowania ta wersja wolności słowa, którą tak adorujecie? Co bym zyskał dzięki obejrzeniu "Golgota Picnic"? Sądząc z treści udostępnionych w sieci: po odcedzeniu prowokacji zostaje paplanina. Jeśli nic, to pozwólcie, że wrócę do "Mistrza i Małgorzaty". Taką, arcyludzką kulturę szanuję i podziwiam, nawet jeśli się z nią nie zgadzam.
Skomentuj artykuł