Janek Kaczkowski? Takim go zapamiętałem
(fot. Damian Kramski / Michał Lewandowski)
Michał Lewandowski / DEON.pl
Czasem się śmieję, że znałem Jana, nim stał się "onkocelebrytą" i zanim cała Polska (a może nie tylko) dowiedziała się, jaki to fantastyczny facet. Spotkałem go całkiem przypadkiem chyba 10 lat temu.
Puck, koszmarnie upalne lato i całkiem duży jak na niewielkie miasteczko kościół w centrum. Poszedłem na mszę. Pamiętam, że miałem wtedy jakieś wątpliwości związane z wiarą. Kiedy patrzę na nie dzisiaj, to widzę, jak bardzo niedojrzałe było moje podejście. Chodziło chyba o to, że picie alkoholu przed 18. rokiem życia to zło totalne, grzech i upadek. Przynajmniej takie wyniosłem przekonanie z katechezy. Nie czuję specjalnego pociągu do wódki, ale wtedy uważałem to za problem.
Zobaczyłem, jak na ambonę wchodzi ksiądz w strasznie grubych szkłach, z wadą wymowy i zaczyna mówić. Po 5 minutach przestało mnie to obchodzić, bo wreszcie słyszałem kogoś, kto poważnie traktuje mnie jako słuchacza, nie leje wody, podaje konkretne argumenty i nie wpada w paskudny księżowski ton wysokiego C. Mówił, żebyśmy nie przesadzali z takimi zakazami, bo alkohol to rzecz dla ludzi, a we Francji, gdzie są korzenie jego rodziny, rozcieńczone wino pije się normalnie do obiadu. Nastąpiła wtedy mała rewolucja w moich poglądach.
Potem była długa przerwa i kiedy Jan stawał się coraz popularniejszy, skojarzyłem go z księdzem sprzed kilku lat. Nie pamiętam, skąd zdobyłem numer telefonu. Umówiłem się na spotkanie. Pojechałem do Sopotu.
Był trochę zdziwiony, że jakiś facet z Bielska-Białej przyjechał nad morze, żeby pogadać z księdzem. Pytał, czy chcę się spowiadać albo szukać porady duchowej. Ja na to, że chciałem po prostu pogadać, bo o księdzu słyszałem same dobre rzeczy. Jakoś przełamaliśmy pierwsze bariery i zaczęliśmy plotkować. Sypał żartami, anegdota goniła anegdotę, oberwało się kilku ważniejszym w Kościele i teologii. Siedziałem tam z tym samym poczuciem, co kilka lat wcześniej: w końcu spotkałem kogoś, kto mi tu nie owija w bawełnę i wali prosto w oczy, co myśli.
Potem była polędwica, piwo i rozmowy o "starej mszy", która pasjonowała Jana. Słuchałem go z ciekawością, chociaż sam na "trydenckiej" byłem raz w życiu i kompletnie nie wpisuje się ona w moją wrażliwość. Janek opowiadał o zmianach po soborze, o kiczu w kościołach i bylejakości księży.
Rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. Odprowadziłem go do kościoła św. Jerzego w centrum. Do tego samego, w którym w piątek została odprawiona jego msza pogrzebowa.
Później widzieliśmy się tylko raz, na krótko w Krakowie. Dwa razy rozmawialiśmy przez telefon, raz w zimie przy okazji składania życzeń (rozmowa skończyła się jednak na obgadywaniu tradycjonalistów w Kościele), raz w lecie ubiegłego roku, w której Jan obiecał, że będzie prowadził dla mnie rejestr potencjalnych kandydatek na żonę. To była nasza ostatnia rozmowa.
Nie jestem pewien, czy to, co łączyło mnie z ks. Kaczkowskim, to była przyjaźń, czy koleżeństwo, jakie okazywał każdemu, kogo spotkał. Wiem natomiast, że jego siła polegała na traktowaniu wszystkich serio i okazywaniu szacunku tym, którzy nie czują się całkiem swojo w murach kościoła. Myślę, że czuli się przy nim zauważeni, nie wepchnięci do jednej z kościelnych szufladek, nie jak anonimowi grzesznicy, ale przede wszystkim ludzie, którzy o Bogu chcą słuchać konkretnie, prosto, bez biadolenia nad stanem dzisiejszego świata i wywyższaniem się ze złoconej ambony.
Zapamiętałem Janka jako tego przełamującego złe i utarte schematy, kogoś, kto nie bał się poruszać tematów uchodzących między ludźmi za wstydliwe czy nawet grzeszne (jak sam twierdził, raz cieszył się z grzechu innej osoby - swojego ucznia, który przełamał chorobliwą nieśmiałość przez pójście do łóżka z dziewczyną).
Spotykam ludzi, którzy ciągle go wspominają. Mimo że nie poznali go osobiście, to czuli, że on jest dobry i mogą do niego przyjść. Nawet, jeżeli ich losy były koszmarnie połamane i bolesne.
Łapię się na tym, że czasem z nim rozmawiam. Że proszę o pomoc albo o zrozumienie czegoś, co mnie przerasta. Albo kiedy czegoś się boję.
I serio mam wrażenie, że on teraz jest jeszcze bardziej obecny, niż był przedtem. Na jeszcze większej petardzie. Do zobaczenia, Johnny .
Michał Lewandowski - redaktor DEON.pl, publicysta, teolog. Prowadzi autorskiego bloga "teolog na manowcach".
Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.
Skomentuj artykuł