Ksiądz Międlar i jego chemioterapia dla Polaków
Kościoły nie są miejscem na protesty feministek tak samo, jak nie są miejscem na wnoszenie chorągwi ONR, bo zaraz pojawią się kolejne ugrupowania, które zechcą urządzać pokaz swojej politycznej siły przed ołtarzem. Jedyną chorągwią w kościele może być Krzyż Zmartwychwstałego, a nie sztandar z falangą.
Niedzielne popołudnie na moją facebookową tablicę newsfeedzie zdominowały fotografie z białostockiej uroczystości 82. rocznicy powstania Obozu Narodowego. A w szczególności jedna z nich, na której widać kilku muskularnych łysawych chłopaków stojących przed wejściem do bazyliki - a dokładniej przed Drzwiami Miłosierdzia - trzymających duży, czarny transparent z napisem NACJONALIZM. Wymowne.
W Roku Miłosierdzia, kiedy w sposób szczególny odwołujemy się do jedynej nadziei człowieka - miłosierdzia właśnie - grupa chłopców, którzy przeczytali trochę pism Dmowskiego, staje na schodach bazyliki, by uczcić rocznicę powstania nacjonalistycznej organizacji. Brama Miłosierdzia z założenia jest dla wszystkich - dla każdego człowieka, który tylko zapragnie przez nią przejść (w sposób dosłowny, ale także w wymiarze symbolicznym).
ONR-owskie bielanki i Brama Miłosierdzia
Zastanawiam się mocno, czy ci prężni młodzieńcy wpuściliby do świątyni żyda, muzułmanina, punka, feministkę, lewaka, pedała. Jednym słowem - każdego, kogo wyznawana przez nich idea (co by nie napisać - ideologia) spycha na margines społeczeństwa. Margines błędu, bo, jak wiadomo, właściwe są jedynie "Polska tylko dla Polaków" lub "Wielka Polska katolicka".
Zostawmy jednak na chwilę gdybania, by zatrzymać się nad faktami. Te zaś są takie, że w białostockiej katedrze odbył się istny wiec polityczny (skądinąd ONR, choć obecnie w skład Sejmu nie wchodzi, to jednak kółkiem różańcowym nie jest). Z dużym niesmakiem oglądam fotografie szpaleru młodzianków dumnie trzymających w zaciśniętych pięściach zielone sztandary.
Na sztandarach tych widnieje, co warto przypomnieć, symbol falangi, czyli ręki z mieczem. "Rozstawili się ze sztandarami w głównej nawie. ONR-owskie bielanki, zawsze gotowe sypać kwiatki gromkich okrzyków Panu Jezusowi, gdyż, jak wiadomo, jest On Wielkim Katolickim Polakiem, a nie jakimś ciapatym albo innym Żydem" - w iście mistrzowskim stylu napisał o białostockiej rocznicy Szymon Hołownia.
Trudno nie zgodzić się z publicystą, który uznał, że obecność ONR-owców w kościele była świetną duszpasterską okazją do przekazania im kilku podstawowych katolickich (!) prawd. Choćby tej, że Jezus przyszedł na świat po to, by służyć innym. I to niekonieczne tym, którzy się z Nim zgadzali, podzielali Jego system wartości albo nawet byli tej samej narodowości. Nie, Jezus przyszedł służyć tym najsłabszym, zapomnianym, zepchniętym na margines społeczeństwa ze względu na pochodzenie, kolor skóry, wykonywany zawód czy zasobność kieszeni.
Hołownia rozmarzył się, że oto podczas Eucharystii w białostockiej katedrze kapłan zaczyna opowiadać ONR-owcom o "Jezusie, który przyszedł, żeby służyć, i życie swoje oddał za ciapatych i Żydów, i mył nogi konfidentom, i w życiu żadnego sztandaru w ręce nie trzymał. I bach! I leci cytat z encykliki Piusa XI: «Tylko płytkie umysły mogą popaść w ten błąd, by mówić o bogu narodowym, o religii narodowej»! Wszyscy biją się w piersi, ocierają łzy zielenią flag! Kilka słów kapłana, modlitwa o dary Ducha - i znów szloch nawróconych, znów posadzka mokra! Młodzi über-Polacy wychodzą z katedry, idą do ciemnoskórych studentów zabarykadowanych w akademiku na rozkaz rektorów, bo chcą ich przytulić! Ksiądz Międlar robi im obiad, zaprasza na piwo, opowiada o pięknie Tatr, a mieczyki Chrobrego przydają się jak raz do szaszłyków, wspólna radość, wspólne gotowanie...".
Chciałoby się napisać - marzenie ściętej głowy… Co zatem wydarzyło się w Białymstoku, skoro nie spełnił się hollywoodzki scenariusz Hołowni? Właściwie nic nowego - panowie przeszli ulicami miasta, powznosili hasła, oznajmiając, że "nadchodzą nacjonaliści" i dotarli do kościoła. Tam zaś wystąpił (bo trudno to zapewne nazwać wygłoszeniem kazania) ulubieniec narodowców ks. Jacek Międlar.
Come back w wielkim stylu
Narodowiec w sutannie, jak sam siebie określa młody kapłan, jakiś czas temu zniknął z mediów. Stało się to po wielkiej burzy, którą wywołały jego przenosiny z Wrocławia do Zakopanego. Władze zakonne, zaniepokojone działalnością ks. Jacka i angażowaniem się w nacjonalistyczne imprezy, postanowiły przenieść go na inną placówkę. Po hucznym pożegnaniu z wrocławskiego Oporowa ks. Międlar pojechał do Zakopanego, gdzie też nie zagrzał długo miejsca - zaledwie trzy dni. Zgodnie ze swoją zapowiedzią, że będzie nadal robił to, co do tej pory, kapłan pojawił się na wiecu ONR pod pomnikiem Józefa Kurasia. Tego najwyraźniej było za wiele, bo przełożeni postanowili kolejny raz przenieść niesfornego księdza, tym razem do zamkniętego zakonu.
O duszpasterzu narodowców było cicho aż do ostatniego weekendu. Jak widać, ostatnie doświadczenia niewiele nauczyły kapłana. Wystarczy bowiem wsłuchać się w to, co mówił w Białymstoku. "Zero tolerancji dla ogarniętej nowotworem złośliwym Polski i Polaków. Zero tolerancji dla tego nowotworu. Ten nowotwór wymaga chemioterapii [...] i tą chemioterapią jest bezkompromisowy narodowo-katolicki radykalizm" - grzmiał ks. Międlar.
Zastanawiam się, kim są ci Polacy "dotknięci nowotworem". Zgaduję (choć może się mylę), że chodzi o tych wszystkich, którzy zwyczajnie z ks. Międlarem i jego fanami z ONR się nie zgadzają. A zatem ci wszyscy uważający że w Polsce jest trochę więcej miejsca i zmieszczą się w niej nie tylko Polacy, że w Polsce - choć od wieków znaczny odsetek jej mieszkańców stanowili katolicy - jest sporo miejsca także dla wyznawców innych religii oraz ateistów, bo w końcu jako cywilizowani ludzie jakoś się dogadamy.
Dla kogo chemioterapia?
W myśl głoszonego przez ks. Międlara manifestu ja również jestem "ogarnięta nowotworem". Czy zatem kapłan odważyłby się powiedzieć mi prosto w oczy, że mam podjąć "chemioterapię", bo inaczej nie ma dla mnie miejsca w Polsce? Podejrzewam, że nie, bo takie szumne dyrdymały łatwo krzyczy się w tłumie osób, które uważają podobnie. Sądzę (i akurat tu mam nadzieję, że się nie mylę), że gdyby przyszło co do czego, gdyby ks. Międlar miał swoje pohukiwania zamienić w czyny, to raczej nie odważyłby się powiedzieć rodzinie syryjskich uchodźców z małymi dziećmi na rękach "Won z Polski!".
Jakiś czas temu zastanawiałam się na DEON.pl, czy ks. Międlar, za słowami Wandy Półtawskiej, może być szybą, która nie będzie zatrzymywała wzroku wiernych na sobie, ale przez którą ludzie będą mogli zobaczyć oblicze Pana Boga. Dziś mam na to coraz mniejszą nadzieję. Ks. Międlar bowiem w jakimś sensie nie tylko pozwolił na sprofanowanie świątyni chorągiewkami z wymalowaną ręką z mieczem (!), ale niejako wziął w tym wszystkim udział. (Swoją drogą, zastanawiam się, dlaczego tak wielu publicystów, dwa tygodnie temu grzmiących na sprofanowanie kościoła przez feministki, dziś dyplomatycznie nabiera wody w usta… Czyż nie wydarzyło się to samo? Czyż miejsce modlitwy nie zostało wykorzystane przez jakąś grupkę do wygłaszania swoich polityczno-ideologicznych manifestów?)
Ks. Międlar chyba bardzo nie chce wykorzystać potencjału, jaki ma. Szansy, jaka przed nim stoi. W końcu jest autorytetem dla niemałej grupki młodych ludzi, którzy - być może gdyby nie nacjonalistyczne zapalenie - nie pojawialiby się tak często w kościele. Zamiast głosić im Boga żywego, który jest Miłością i Miłosierdziem, kapłan wyskakuje z postulatami oczyszczania Polski. Co więcej, ks. Jacek chyba bardzo lubi, kiedy jest o nim głośno, bo właśnie na pewnym portalu rozpoczął publicystyczny cykl o jakże wdzięcznym tytule Narodowiec w sutannie, w którym dzieli się swoją koślawą wizją narodowej Polski…
Na zakończenie muszę napisać, że wcale nie uważam, iż dla ks. Międlara i jego dziarskiej drużyny nie powinno być miejsca w kościele. Nie jest tak, że upominam się o katolickie miłosierdzie dla radykalnych feministek czy kobiet, które dokonały aborcji, apeluję o ich nieosądzanie, a jednocześnie wygoniłabym ze świątyni ONR-owców mówiących przecież o "wielkiej, katolickiej Polsce". Miejsca w kościele jest sporo, jakoś się pomieścimy i dogadamy.
Trzeba jedynie pamiętać, że świątynia nie jest miejscem na pseudopolityczne wiece, a jedynym manifestem, który można w niej ogłosić, jest Miłość Chrystusa, który oddał za nas życie na krzyżu. Nie możemy więc pozwalać na to, by kościoły stały się miejscem protestów feministek tak samo, jak nie powinniśmy pozwalać na wnoszenie chorągwi z falangą, bo zaraz pojawią się kolejne ugrupowania, które zechcą urządzać pokaz swojej politycznej siły w obliczu ołtarza i prześcigać się, kto jest bardziej "katolicki", a więc bardziej "polski". W kościele jest miejsce tylko na jedną chorągiew, jeden sztandar - krzyż Chrystusa Zmartwychwstałego.
I jeszcze jedno. Nie wdając się w niekończące się dyskusje na temat tego, czy katolik może być nacjonalistą, myślę, że ks. Międlar i jego ONR-owscy koledzy niezwykle mylą się co do swojej wizji "zaprowadzenia porządku" w Polsce. Taka "chemioterapia" polegająca na "wycinaniu" z narodu tych wszystkich, którzy z jakiegoś względu do niego nie pasują, nie przypomina żadnego leczenia, a co najwyżej - jeśli już trzymać się tej terminologii - praktyki eugeniczne. Z kolei narzucanie wiary siłą to prosta droga do klęski, bo taka wiara to wyłącznie pusty rytuał.
Marta Brzezińska-Waleszczyk - dziennikarka, publicystka, doktorantka, badaczka mediów społecznościowych. Współpracowała z takimi mediami, jak Fronda.pl, Gazeta Polska, Rzeczpospolita, Radio Wnet, Radio Warszawa, Niecodziennik, Fronda (kwartalnik), a ostatnio z Natemat.pl. Obecnie związana z Przewodnikiem Katolickim oraz portalem Ksiazki.wp.pl. Żona Marcina i mama Franciszka Antoniego.
Skomentuj artykuł