Kto może, a komu nie wolno?
"Obłudny klecho sekty katolickiej zajmij się zboczeniami w swojej sekcie, a sprawy państwa zostaw tym, którzy powinni nimi się zajmować...". Tej treści komentarzem opatrzył ktoś na Facebooku mój wpis dotyczący ogromnego zaangażowania jednego z kanałów telewizyjnych w relacjonowanie wizyty w Polsce amerykańskiego sekretarza stanu.
Od razu przyszły mi na myśl wielokrotne dyskusje na temat tego, gdzie kończą się obywatelskie prawa duchownych. Chociaż w mnogich poświęconych temu problemowi dysputach już uczestniczyłem, nadal nie wiem czy i dlaczego miałbym, jako "klecha" (obłudny czy nie) zostawić całkowicie "sprawy państwa tym, którzy powinni nimi się zajmować". Biorąc pod uwagę, z jaką intensywnością wspomniane państwo zajmuje się moją osobą, nie rozróżniając (poza nielicznymi wyjątkami), czy jestem duchownym czy nie, jakoś nie umiem sam siebie przekonać do całkowitego zaniechania i rezygnacji z zajmowania się (choćby w niewielkim stopniu) państwem, w którym przyszło mi żyć.
Oczywiście, pamiętam, że w niedawnym sondażu CBOS za jeden z trzech najważniejszych problemów Kościoła katolickiego w Polsce (z perspektywy ogólnokrajowej) uznane zostało nadmierne zaangażowanie tej instytucji w życie polityczne. Ale co to znaczy "nadmierne"? Zresztą samo użycie tego słowa jasno pokazuje, że nie ma zapotrzebowania na całkowite pomijanie tematu państwa w wypowiedziach przedstawicieli Kościoła. Chodzi jedynie o stopień czy też natężenie zaangażowania instytucjonalnego Kościoła w państwowe sprawy. Z pewnością niejeden duchowny katolicki przekonał się, że istnieje całkiem spore zapotrzebowanie na wypowiedzi dotyczące kwestii państwa. A są sfery, w których zabieranie przez Kościół głosu jest z pewnością jego obowiązkiem. Np. w kwestii prawa do życia, biedy, niesprawiedliwości społecznych, bezrobocia, wolności i godności człowieka itp.
Nie mam wątpliwości, że zakładanie reprezentantom Kościoła knebla we wszystkich sprawach państwa jest ograniczaniem wolności słowa i działaniem na szkodę społeczeństwa.
Snując rozważania na temat ograniczania duchownym prawa do wypowiadania się w sprawach państwa, uświadomiłem sobie, że zjawisko wybiórczego traktowania prawa do zabierania głosu pojawia się także w samym Kościele. I to w odniesieniu do jego wewnętrznych spraw. Byłoby niedobrze, gdyby się upowszechniło, zakorzeniło i zostało w jakiś sposób usankcjonowane.
Temat wolności słowa wcale nie jest marginalny, a ograniczanie go tylko do zakazów medialnych dla niektórych duchownych sprowadza rzecz na manowce. Wolność słowa w Kościele jest ważna i niezbędna. Traktowanie jej w kategoriach zagrożenia to nieporozumienie. To wyznaczanie, kto w Kościele może się odzywać, a komu nie wolno, jest niebezpieczne (nie mam oczywiście na myśli głoszenia kazań i homilii czy katechizowania).
Wolność słowa w Kościele nie jest niczym nowym. W IV wieku po Chrystusie o naturze Osób Boskich dyskutowano nawet na straganach. Biskup Grzegorz Ryś przed kilku laty w jednym z wywiadów przypominał: "Trzeba pamiętać, że w starożytności kwestie dogmatyczne budziły o wiele większe emocje niż dziś. Bazylii Wielki opowiada, że człowiek nie może spokojnie przejść przez ulicę: idzie do fryzjera, a ten opowiada, że Syn jest współistotny Ojcu, a idzie się na targ, kupić sobie jajko u przekupki, a ona mówi, że Syn jest tylko podobny do Ojca". Podobno dyskusja była tak zażarta, że dyskutantki na targu w Konstantynopolu obrzucały się sprzedawanymi przez siebie rybami.
Nie namawiam oczywiście do rękoczynów w ramach wewnątrzkościelnych dyskusji. Stanowczo jednak uważam, że wszelkie próby odbierania komukolwiek prawa do wypowiedzi, także w niezwykle istotnych dla całej naszej wspólnoty wiary kwestiach, powinny zakończyć się niepowodzeniem. Niezależnie od tego, kto je podejmuje.
Skomentuj artykuł