Naród i wolność - Kościół w stanie wojennym

Rekonstrukcja upamiętniająca pacyfikację stoczni szczecińskiej (fot. PAP/Jerzy Undro)
KAI / pz

W stanie wojennym Kościół jednoznacznie opowiedział się za aspiracjami narodu, pragnącego wolności. Równocześnie hierarchia obawiała się rozlewu krwi, co rodziło napięcia - mówi w wywiadzie dla KAI prof. Jan Żaryn.

KAI: 13 grudnia 1981 był próbą dla wszystkich Polaków. Jaka była reakcja Kościoła?

Prof. Jan Żaryn: Już 15 grudnia zebrała się Rada Stała Episkopatu Polski, która w siedmiu punktach nakreśliła "katalog zaleceń, obowiązujący duchowieństwo katolickie w całej Polsce". Księżom polecono m.in. interweniowanie w sprawie zwolnień internowanych, szczególnie ojców i matek rodzin oraz chorych, staranie się o odwiedziny u internowanych w czasie świąt Bożego Narodzenia, udzielanie rodzinom uwięzionych pomocy materialnej, zapewnienie posługi sakramentalnej strajkującym robotnikom. Ale równie ważny był akcent na sprawy duchowe - biskupi mieli modlić się za Naród i pokój społeczny w kraju, a przywódcom strajków przypominać o szukaniu rozwiązań pokojowych, przestrzegać przed eskalacją przemocy i rozlewem krwi. Dwa dni wcześniej, w kościele Matki Bożej Łaskawej Prymas Polski kard. Józef Glemp apelował, aby "Polak nie podejmował walki przeciw Polakowi".

Do internowanych udali się biskupi z kapelanami, przedstawiciele Kościoła podjęli też energiczną mediację w sprawie uwolnienia internowanych, zwłaszcza kobiet w Gołdapi. Dość skutecznie, bo został on rozwiązany jako pierwszy spośród 50 takich ośrodków już w lipcu 1982 r. Tacy księża jak ks. Jan Sikorski regularnie odwiedzali uwięzionych w Białołęce.

Równolegle organizowano pomoc dla rodzin związkowców oraz dla ludzi, zwalnianych z pracy za przynależność do "Solidarności". Zaledwie cztery dni po ogłoszeniu stanu wojennego, w Warszawie powstał Prymasowski Komitet Pomocy Osobom Pozbawionym Wolności i ich Rodzinom, takie ośrodki rozpoczęły działalność we Wrocławiu, Katowicach, Krakowie, praktycznie w każdej diecezji. Prowadziły one działalność interwencyjno-charytatywną, a po zakończeniu stanu wojennego w lipcu 1982 nie zamarły, ale zmieniły swój charakter - przeobraziły się w komitety charytatywne na rzecz potrzebujących. Odbiorcami pomocy stało się całe społeczeństwo polskie, dotknięte totalnym kryzysem ekonomicznym, wynikającym pośrednio ze stanu wojennego i systemu nakazowo-rozdzielczego.

Bardzo istotne było to, że Kościół stał się w tym czasie jedynym miejscem głoszenia prawdy, a także życia kulturalnego. Świątynie otworzyły się wówczas na plastyków, malarzy, aktorów, całej rzeszy przedstawicieli nauk, którzy mieli gdzie organizować wykłady i prelekcje na temat "białym plam" historii Polski.

Było to zjawisko powszechne, ogólnopolskie, choć były ośrodki bardziej znane ze swej dynamiki i inwencji - kościół św. Brygidy w Gdańsku u ks. Henryka Jankowskiego, św. Stanisława Kostki, Świętego Krzyża czy św. Marcina, gdzie służył ks. Bronisław Dermbowski w Warszawie, w krakowskich Mistrzejowicach, Stalowej Woli u ks. Frankowskiego. Powstała alternatywna oświata, promowana przez Kościół, to w świątyniach powstawała kultura, u podłoża której była niezgoda na fałsz.

Duszpasterstwa wypełniły się po 13 grudnia działaczami "Solidarności", którzy mieli rozmaite światopoglądy i nie zawsze byli związani z katolicyzmem. W kościołach była jedyna przestrzeń, w której można działać i rozwijać niezależną działalność. Jednym z najciekawszych przejawów było duszpasterstwo środowisk twórczych, nie tylko warszawskie, którym opiekował się ks. Wiesław Niewęgłowski, ale także w innych miastach. W Krakowie były organizowane znakomite wystawy przez wybitnego malarza Tadeusza Borutę, patronował im zaś ks. kard. Franciszek Macharski.

W Mistrzejowicach, dzięki inwencji ks. Jancarza, działała alternatywna telewizja, na ul. Żytniej w Warszawie aktorzy, którzy bojkotowali telewizję, wystawiali spektakle. Najsłynniejszy z nich to "Wieczernik" w reżyserii Andrzeja Wajdy według scenariusza Ernesta Brylla.

W tym okresie nastąpiło wiele konwersji twórców na katolicyzm. Okazało się, że Kościół naprawdę daje ludziom wolność i stwarza dla nich warunki do wolnego działania. I przyjmował, nikogo o nic nie pytając, także ludzi, którzy nie mieli wrażliwości chrześcijańskiej. Był to także czas weryfikacji stereotypów, ludzie będący daleko od religii mogli zobaczyć Kościół z bliska, a nie z punktu ateistycznych stereotypów.

Warto tu przypomnieć, że pomoc Kościoła dotyczyła także kwestii gospodarczych - dla rolników indywidualnych. Założono Fundację Wodną, której celem było zaopatrywanie wsi w wodę.

Po 13 grudnia do Polski zaczęła napływać także wielka pomoc międzynarodowa - od Stolicy Apostolskiej, episkopatów krajowych, Polonii amerykańskiej i angielskiej, słynne paczki z londyńskiego Ealingu, działalność pani Sue Ryder. Wszystkie instytucje lub darczyńcy indywidualni uważali Kościół za jedyną wiarygodną instytucję, gwarantującą, że pomoc trafi we właściwe ręce, a nie w ręce aparatu represji i działaczy partyjnych.

KAI: Niezwykłe znaczenia miały Msze za Ojczyznę. Wtedy ludzie się gromadzili, modlili, ale też - liczyli.

To była odpowiedź na potrzebę sprawiedliwości, potwierdzenie, że prawda zwycięża, że jest skrawek wolności. Dawało to choć częściową satysfakcję wiernych, że można się modlić i czuć wolnym.

KAI: Historia stanu wojennego składa się z wielu epizodów, na podstawie których można nakręcić niejeden film sensacyjny. Znana sprawa 80 mln, które "Solidarność" w ostatniej chwili przed ogłoszeniem stanu wojennego przekazała kard. Henrykowi Gulbinowiczowi we Wrocławiu, podobnie działał ks. Frankowski w Stalowej Woli i wielu innych duchownych oraz siostry zakonne. Działacze Związku ukrywali się w placówkach kościelnych. Ale władze miały zgoła inne oczekiwania...

Zwłaszcza bezpośrednio po 13 grudnia liczyły na to, że Kościół będzie łagodził nastroje niezadowolenia. Autorzy stanu wojennego bali się, że nie uda się skutecznie wprowadzić "zamordyzmu", że przegrają z narodem. Przypuszczali, że strajk generalny, który był wpisany w decyzje "Solidarności" jako reakcja na wprowadzenie stanu wojennego, rzeczywiście wybuchnie, liczyli się z koniecznością sowieckiej interwencji.

Generał Jaruzelski prosił swoich przyjaciół politycznych w Moskwie o pomoc, oni nie chcieli dać gwarancji, więc musiał sam jak najlepiej uporać się z tłumieniem niepodległości. I w ramach odpierania "Solidarności" Jaruzelskiemu bardzo zależało, żeby Kościół wziął na siebie rolę tonowania nastrojów. Należy podkreślić, że w pewnym sensie się nie zawiódł, bo Kościół, wychodząc z innych przesłanek, nie nakręcał dodatkowo emocji przeciwko władzom stanu wojennego. Jednocześnie mobilizował ludzi do wzajemnego pomagania sobie i wspierania "Solidarności".

KAI: Po trzydziestu latach można lepiej ocenić sprawy, które budziły emocje. Część działaczy i obywateli uważała, że Kościół jest zbyt pojednawczy, oczekiwano na "zagrzewanie do boju". Kierowano pretensje zwłaszcza do ks. Prymasa Glempa. Czy jego linia była optymalna?

W swych decyzjach kard. Glemp powoływał się na kard. Wyszyńskiego - robił wszystko żeby nie dopuścić do rozlewu krwi. Ale między biskupami istniało napięcie - kard. Glemp nie był wyrazicielem jedynej opinii w Episkopacie. Sądzę, że podział, który ubecja nakreśliła sobie dość prymitywnie na Kościół "warszawski" i "krakowski" w jakiejś mierze istniał. Istniała obawa ze strony części biskupów, by Prymas Józef Glemp nie dał się wmanewrować, zmanipulować, i w ten sposób narazić Kościół na szwank ze względu na manipulacyjną wolę władzy komunistycznej, by stał się elementem propagandowego procesu "odnowy", rozpoczętej przez władzę komunistyczną. Każde, nawet drobne potknięcie Prymasa Glempa było postrzegane z obawą, że Kościół zostanie zmanipulowany. To wywoływało napięcia, np. między ks. Prymasem a bp. Ignacym Tokarczukiem z Przemyśla.

Jednak z perspektywy czasu widać, że strategia kard. Glempa była ze wszech miar prawidłowa. On chciał uspokoić emocje i zachęcał do budowania społeczeństwa obywatelskiego. A równocześnie bardzo ostro dopominał się o internowanych, w ogóle o to, aby przestrzeń wolności była jak najszersza. I to zostało wyraźnie docenione przez Jana Pawła II, który jak tylko mógł, wyraźnie ks. Prymasa wspierał, choć sam był postrzegany przez społeczeństwo polskie jako ten bardziej wyrazisty obrońca "Solidarności".

Prymas Glemp był wychowany w szkole myślenia Prymasa Wyszyńskiego, więc zdawał sobie sprawę, że "Solidarność" to nie cała Polska, podobnie jak kard. Wyszyński nie uznawał, że podziemie antykomunistyczne, przy całej sympatii ideowej dla żołnierzy wyklętych, nie jest tożsame z pozycją suwerenności Polski, że istnieją inne drogi osiągnięcia tej suwerenności. Tak samo Prymas Glemp - w latach 80. sądził, że obrona "Solidarności" jako związku zawodowego i utrzymywanie władz komunistycznych w mniemaniu, że nie ma innej drogi jak reaktywowanie Związku i powrót do stanu sprzed 13 grudnia, nie jest jedyną drogą odzyskania niepodległości. Stąd pewne napięcia między ks. Prymasem a działaczami podziemia solidarnościowego, którzy z kolei nie wyobrażali sobie innej drogi do wolności.

Prymas Glemp lepiej to rozumiał niż podziemie niepodległościowe, solidarnościowe, biorąc pod uwagę także rozwiązania alternatywne.

Trzydzieści lat temu Kościół działał na rzecz polskości, dziś jest tym samym Kościołem, który również uznaje wartość polskiej kultury i tożsamości. Tylko wówczas, pod koniec PRL, polskość nie drażniła opozycji antykomunistycznej. Jednak dziś ta opozycja jest już w zupełnie innym miejscu. Pytanie, co było wówczas istotą działań dla tych ludzi - polskość czy antykomunizm? Jest to bardzo pytanie do elit wyrosłych z "Solidarności", a dziś rządzących Polską.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Tematy w artykule

Skomentuj artykuł

Naród i wolność - Kościół w stanie wojennym
Komentarze (2)
A
Abronsius
2 marca 2015, 18:30
To bardzo smutne że dopiero wtedy KK stał się miejscem "zycia kulturalnego" Szkoda, że otwierając się "...plastyków, malarzy, aktorów, całej rzeszy przedstawicieli nauk" KK w Polsce zawsze pozostał wrogi sztuce stanowiącej inegralną częśc liturgii - muzyce sakralnej.
A
andrzej
2 marca 2015, 19:02
W 50-tych i 60-tych bylem ministrantem.Pamientam jak w tamtych czasach były kościoly pełne wiernych.A były to czasy wiadomo jakie.