Przepis na Mszę po polsku
Niezawodna jest metoda obserwacji uczestniczącej: wyobraź sobie, że jesteś z innej planety i masz wziąć udział w Mszy w kościele w Polsce. Oj, nie będzie tu już czego zrzucać na księdza…
Maniera obwiniania kapłanów za jakość sprawowania liturgii bywa naprawdę nietrafna. Bynajmniej nie przekreślam jej słuszności w pewnych przypadkach. Ale upieram się przy tym, że niedbalstwo liturgiczne występuje na potęgę po drugiej stronie ołtarza.
Jednostronnym krytykantom można śmiało proponować klasyczny eksperyment, który polega na obserwacji uczestniczącej: bierzesz udział w rytuale, wypełniając zgodnie ze wspólnotową normą obrzędy, mentalnie jednak pozostajesz w roli obserwatora. A w domu możesz potem zanotować przepis na Mszę po polsku.
Jeszcze zanim zaczniesz, pamiętaj: Msza jest bezczasowa i ponaddźwiękowa. Bezczasowa, bo zawsze możesz się spóźnić, byleby zdążyć na Ewangelię, no ostatecznie - na kazanie, bo przecież to jest tu chyba najważniejsze. Ponaddźwiękowa, bo w sumie to nie musisz jej nawet słyszeć. Dlatego stać można gdziekolwiek, podpierać cokolwiek, ponieważ wiadomo, że zasięg promieniowania ołtarza wynosi dobre 50 metrów, więc w dobrą słoneczna pogodę sięga nawet drugiej strony ulicy.
Kiedy Msza już trwa, musisz dostosować się do przyjętego zachowania. Kiedy więc wszyscy wypowiadają jakieś formuły, mów i ty - jeśli już nie całość, to przynajmniej "amen". Zwłaszcza przy wyznaniu wiary. Credo to strasznie długa formuła, którą mówi się z księdzem - a może powtarza za księdzem? W każdym razie ksiądz mówić musi, bo inaczej wszystko się w ustach na opak układa, rozchodzi wzdłuż i wszerz, w różnych częściach kościoła kończy się w różnym czasie. No i najważniejsze: wyznanie wiary to już czas, żeby zacząć sprawdzać, gdzie portfel, gdzie drobne, bo zaraz będą z tacą szli…
Kiedy więc zaczyna się modlitwa wiernych - oby tylko ksiądz nie zmieniał tego refrenu, którego człowiek już się kiedyś nauczył! - rozpoczyna się czas działania. Trzeba połączyć umiejętności werbalne i manualne: pośród zlokalizowanych pieniędzy należy odłożyć odpowiednią sumę, wziąć w garść i nasłuchiwać, oczekiwać, wyglądać ręki z koszykiem na kasę.
A potem jest już klękanie. Klękać trzeba zawsze, a przecież dzwoneczki na klękanie dzwonią nie zawsze! Nie zawsze też wiadomo, kiedy wstać: jedni wstają razem z księdzem, inni są bardziej pobożni i klęczą dłużej. Ale przyznać też trzeba, że klękanie jest dość ryzykowne, można się zachwiać, może więc lepiej pochylić tylko głowę w przód i jednocześnie w tył wypiąć swój własny tył (a co tam ci, co za mną!) - tak chyba lepiej, bo wiadomo, że kolana są delikatne, sportowcy bez przerwy mają ich kontuzję. No a co dopiero spodnie, broń Boże, żeby pobrudzić, zwłaszcza jak na zewnątrz brzydka pogoda, jak teraz, raz deszcz, raz śnieg.
I wreszcie jest coś, co można sobie recytować, a i śpiewać zresztą też, czemu nie, to akurat znamy: Ojcze nasz, któryś jest… jako i my przebaczamy - tak, właśnie tak… I przychodzi czas na znak pokoju. To ma być słowo czy to ma być czynność? Czy wszyscy dostali postrzału szyjnego odcinka kręgosłupa i nie mogą się odwrócić? Czy są jakieś przepisy higieniczne zabraniające podawania dłoni innym uczestnikom? Znowu klękanie. Czas podnoszenia się z klęczek - nieokreślony.
Teraz Komunia. Ale w sumie Komunia jest dla pobożnych, więc oni idą w kierunku ołtarza, a ci mniej pobożni, skoro już są tacy, jacy są, z czystym sumieniem - bo przecież ta Komunia to nie dla nich - mogą iść do wyjścia i wracać domu. To nawet lepiej, bo potem tłok i ścisk mniejszy, kiedy Msza się kończy. Poza tym od czasu Komunii to już człowiek właściwie stracić nie ma czego: ogłoszenia parafialne można przy okazji zobaczyć w gablocie, zresztą rzadko coś ciekawego proboszcz mówi. A że błogosławieństwo? No, przecież człowiek znak krzyża sam potrafi zrobić - i robi wychodząc wcześniej ze świątyni, więc już naprawdę do niczego księdza nie potrzebuje.
Czyli czmychnąć z kościoła trzeba szybko - ksiądz od ołtarza, wierny ze świątyni - bo może tym razem uda się wyprzedzić cały ten tłum, i ciasnotę, i ścisk, dlatego łokcie na wszelki wypadek lepiej mieć w górze. No i tak wciąż, co tydzień, od nowa. Rytuał, rutyna. Księdza wina - bo jednak jakość tej Mszy coś za niska…
Jeśli tego nie widzisz - następnym razem spróbuj wziąć ze sobą na Mszę małe lusterko i dyskretnie trzymaj je w dłoniach. Co zobaczysz?
Skomentuj artykuł