Szymon Hołownia o happeningu LGBTQ: wulgarna parodia
Publicysta w mocnych słowach skomentował wydarzenia, do jakich doszło w czasie Marszu Równości w Gdańsku.
Szymon Hołownia w emocjonalnym wpisie na Facebooku odniósł się do happeningu osób zrzeszonych pod nazwą "Trójmiejskie Dziewuchy Dziewuchom". W czasie sobotniego Marszu Równości, który przeszedł ulicami Gdańska, niosły one wulgarny transparent, który miał być bezpośrednim nawiązaniem do procesji z Najświętszym Sakramentem.
Publicysta nazwał happening "wulgarną parodią" i przyznał, że jest to przykład walki o prawo do "uciskania" innych oraz "idiotyzm polityczny".
"Walczymy nie o to, żeby wszyscy mieli prawa, ale o prawo do tego, żebyśmy my teraz - skoro czuliśmy się uciskani - mogli uciskać was" - napisał Hołownia.
Publikujemy pełną treść wpisu Szymona Hołowni, opublikowanego we wtorek na Facebooku:
Wulgarna parodia procesji z Najświętszym Sakramentem w wykonaniu grupy Trójmiejskie Dziewuchy Dziewuchom, która miała miejsce podczas Marszu Równości w Gdańsku to klasyczny przykład walki o równość rozumianą jako nierówność. Walczymy nie o to, żeby wszyscy mieli prawa, ale o prawo do tego, żebyśmy my teraz - skoro czuliśmy się uciskani - mogli uciskać was. To też najczystszej wody idiotyzm polityczny: ten happening nie przyniósł z pewnością ani jednego głosu więcej w wypadających w następnym dniu wyborach ani Wiośnie, ani KE, dolary przeciw orzechom, że przyniósł ich całkiem sporo PiS.
Zadziałał tu ten sam mechanizm, co po "supporcie śmierci", jaki Donaldowi Tuskowi (o czym on doskonale wie), zafundował redaktor Jażdżewski. To oczywiście zupełnie inne sprawy: tam prymitywny atak na coś, co dla "wroga" jest święte, tu wyrażenie swoich - ostrych, ale do dyskusji - poglądów. Wspólne było przekonanie, że "po nas choćby potop".
Bo to, że ja się wyrażę i mi ulży, ma rzecz jasna olbrzymie znaczenie autorerapeutyczne. Jestem jednak pewien, że homofobii nie będzie po tej sobocie w Polsce mniej, a więcej. I to jest największa przegrana organizatorek tej akcji. Zaraz, rzecz jasna, po tej, jaką jest publiczne okazanie, że jest się gotowym w swojej walce o piękno i dobro iść po trupach piękna i dobra w kimś innym.
Prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz wydała dziś w tej sprawie stanowcze, osobiste w tonie oświadczenie.
A ja wciąż - wybaczcie, że po raz 1850. - zastanawiam się, czy jest możliwa Polska, w której demokracja nie polega na naprzemiennym okupowaniu się dwóch obozów. W której geje nie będą chcieli represjonować katolików, katolicy gejów, w której prezydent nie tylko urządza wigilie dla bezdomnych, ale może też pofatygować się na pogrzeb transpłciowej dziewczyny, która zabiła się parę tygodni temu skacząc z mostu w Warszawie, by symbolicznie pokazać, że nasza wspólnota nie wyklucza nikogo, bez względu na poglądy, orientację, historię życia. W której politycy przestają traktować najbardziej tkliwe sprawy, dotyczące najintymniejszych ludzkich spraw, jak wygodną propagandową pałę, tylko dają to narodowi do zdecydowania w referendum. W której rodzice mają prawo do wychowywania swoich dzieci zgodnie ze swoim systemem wartości, w której nikt nikogo nie wyzywa od analfabetów, czy prostaków, bo głosował nie tak jak on.
W której ktoś wreszcie zauważy, że pokolenie partyzantów po PRL, umiejących tylko bić wroga, musi wreszcie odejść, jeśli poczucie sprawczości ma się wyzwolić w tych 70. proc. Polakow do trzydziestki, którzy olali te wybory (bo przynajmniej częśc z nich wie, że świat żyje dziś zupełnie czymś innym niż nasi tytani myśli i czynu z Wiejskiej).
To jest państwo dwóch plemion - widać to coraz wyraźniej, nie tylko w sprawozdaniach PKW, również na Facebooku. To, czy jesienią wygra partia z 500+ czy z 1250+, to kwestia rzeczywiście bardzo ważna, ale jest jeszcze ważniejsza od niej: czy my nadal chcemy i umiemy mieszkać ze sobą w jednym domu. Bo jeśli nie - to póki jest dobrze - będzie tylko smród. Ale jak będzie źle - będzie z nami bardzo, bardzo niedobrze. Po co, w coraz bardziej gorącym, głodnym i niesprawiedliwym świecie, marnować choć jeden nabój, skoro - gdy się atmosferę jeszcze trochę nasteryduje - Polacy powybijają się sami?
Nie, nie marzę o zwycięstwie PiS, nie po drodze mi z tą butą, propagandowym prymitywizmem, instrumentalnym rozgrywaniem rzeczy dla mnie świętych. Ani o zwycięstwie KE w tym (również osobowym) kształcie, bo jej bezprogramowość, überbezjajectwo jej przywództwa i znakomita umiejętność zaplątania się w każdą możliwą kabałę, zwiotcza mnie skuteczniej od anestezjologa. Marzę o tym, że Wy nie przestaniecie marzyć o kimś, o kogo wołam od paru lat: o producencie kleju. O kimś, kto pokaże, że zwycięstwo tych, czy tamtych to nie koniec świata, i że koniec świata to będzie, jeśli to będzie dla nas koniec świata.
Jedność to wcale nie jednolitość. To pojednana różnorodność. Tę myśl Franciszka dedykuję wszystkim, od srogiego Jarka po miłego Grzesia, od trójmiejskich Dziewuch po polskich biskupów.
Którzy to - jeśli tylko Wy nie pokażecie im, że chcecie czegoś innego - będą nadal mieli to w tym właśnie miejscu, co myślicie.
Skomentuj artykuł