"Czarny Czwartek" i skandal
„Czarny czwartek. Janek Wiśniewski padł” powstał, abyśmy zbyt łatwo nie zapomnieli o nieludzkiej twarzy władzy PRL-u, a także o jej ofiarach.
Idąc do kina, spodziewałem się, że usłyszę długie tyrady Gomułki i gorączkowe narady partyjnego betonu PZPR. Myślałem, że po raz kolejny zachwycę się aktorskim kunsztem Wojciecha Pszoniaka. No i się nieco zawiodłem...I słusznie. Nota bene, kwestie Pszoniaka są w filmie tak skąpe, że aktor aż do przesady wycyzelował manierę mówienia I sekretarza, topiącego swój bełkot w kieliszku czystej. Chyba jednak mało przekonująco. Ale mimo wszystko przynajmniej dobrze wybrzmiał ideologiczny prymitywizm Gomułki.
Antoni Krauze, reżyser „Czarnego czwartku...” poszedł w inną stronę. Nie skupił się za bardzo na skorumpowanej władzy, lecz pokazał dramat zwykłych ludzi, często Bogu ducha winnych robotników, granych również przez małoznanych aktorów. Skoncentrował się bardziej na ofiarach, niż na winowajcach.
Reżyser rekonstruuje fakty pamiętnego grudnia 1970 roku, zręcznie łącząc elementy dokumentalne z historią jednej rodziny. To trafny wybór, bo pojedynczy człowiek bardziej interesuje niż masy. Pisał Herbert: „120 poległych (...) nie przemawiają do wyobraźni, jest ich za dużo, cyfra zero na końcu przemienia ich w abstrakcję”. Trzydziestoparoletni robotnik z krwi i kości z żoną i trójką dzieci to konkret, który nie pozostawia widza obojętnym.
Widzimy bowiem młodą rodzinę, która marzy o zakupie mebli, spłaceniu ledwo co otrzymanego mieszkania i dobrym zorganizowaniu pierwszej Wigilii w nowym lokum. Nie są to ideowcy ani heroiczni bohaterowie. Nie interesują się wielką polityką. Nie dołączają do demonstrantów. Chcą po prostu jakoś przeżyć do pierwszego, ciesząc się zarazem tym, co mają. Jakby ich strajki w ogóle nie dotyczyły. A jednak los niemiłosiernie wciągnął ich w wir niechcianego i nieplanowanego dramatu do tego stopnia, że główna bohaterka, której mąż zginął niemalże przez przypadek, po jego godnym pożałowania pogrzebie, została skazana na społeczny niebyt. Utrzymywała się, chodząc po śmieciach i zbierając butelki.
Na szczególnę pochwałę zasługuje to, że reżyser przeprowadza nas płynnie od czarno-białych zdjęć i nagrań archiwalnych do wartkiej akcji. Jakby zakurzone zdjęcia z lamusa przepoczwarzały się naturalnie w teraźniejszość. Dobrze się to ogląda. Dlatego akcja wciąga i rodzi wrażenie, jakby w sumie wszystko działo się tak niedawno, jakby się tam było. Chyba lepiej nie można oddziałać na wyobraźnię i uczucia.
Moim zdaniem, ten film jest ważny, ponieważ komunizm nigdy nie został w Polsce tak ostro potępiony jak nazizm. A był nie mniej barbarzyński, chociaż na mniejszą skalę, przynajmniej w naszym kraju. Piszę o tym, ponieważ scena na kładce, w której oddziały wojska otwierają ogień do nieuzbrojonych i maszerujących stoczniowców, stawiła mi przed oczy obraz hitlerowskiego plutonu egzekucyjnego. Tyle że to swoi strzelają do swoich, jak do kaczek na polowaniu. Po wyjściu z kina serie karabinów i świst kul nadal dźwięczą w uszach. Pozostaje widmo nadjeżdżającego pociągu, wypełnionego robotnikami, którzy, niczego się nie spodziewając, zostali „podziurawieni” jak sito rykoszetem i strzałami na oślep. To chyba jedna z najmocniejszych scen tego filmu.
Ale nie brakuje też wielu innych brutalnych momentów, jakbyśmy przenieśli się na chwilę do obozu koncentracyjnego, jak chociażby skatowanie do nieprzytomności studenta, który zupełnie bezwiednie napatoczył się milicji. Taki wstrząs jest potrzebny, bo pokazuje bezduszność, absurdalność i moralne bankructwo partyjnej wierchuszki. Strzelano przecież do ludzi, których władza wezwała do pracy... tak jak hitlerowcy kazali rozebrać się Żydom, wręczyli ręcznik i mydło, by wzięli sobie „prysznic” w komorze gazowej. To porównanie narzuca się mimowolnie.
„Czarny czwartek...” nie razi patosem ani moralizatorstwem. Pod wieloma względami przewyższa nawet „Katyń”, który był zbyt edukacyjny, a chwilami koturnowy. Być może dlatego, że film Krauzego dotyczy kilku dni z historii Polski, podczas gdy Wajda próbował objąć i przekazać znacznie więcej. Krauze przemawia do serca mocą faktów. A jego interpretacja historii nie jest kolejną poglądową lekcją, na którą powinni wybrać się uczniowie, aby nie musieli czytać książek. W wywiadzie dla „Gościa Niedzielnego” mówił, iż w trakcie kręcenia filmu przyświecała mu myśl, aby uświadomić młodym widzom fakt, że „PRL to nie były żarty, że to nie tylko brak towarów, czy jakieś absurdy znane np. ze wspaniałych filmów Stanisława Barei”.
Uważam, że to dzieło zasługuje na nagrodę i może być dobrze przyjęte, i co ważniejsze, zrozumiane także za granicą. Większość naszych produkcji opiewających różne rodzime wydarzenia z przeszłości jest zbyt hermetyczna. Ten film na pewno dotrze do odbiorcy zagranicznego, ponieważ jego przekaz jest bardziej uniwersalny.
Należę do pokolenia, które ostatnie podrygi komunizmu pamięta jakby zza zasłony. W 1989 roku miałem 13 lat. O 1970 roku najwięcej usłyszałem z ust prof. Terleckiego na wykładach z powojennej historii Polski podczas studiów filozofii w Krakowie. Przypomniałem sobie jednak moją pierwszą wizytę przed kilkoma laty pod pomnikiem stoczniowców w Gdyni. Spoglądając na nazwiska pomordowanych i uwiecznionych na tablicy pamiątkowej, przeżyłem szok: większość z nich była w moim wieku, a nawet młodsza.
Po obejrzeniu filmu muszę powiedzieć jedno: To skandal, że do dzisiaj nikt nie poniósł żadnej odpowiedzialności za wydarzenia grudniowe na Wybrzeżu i w innych miejscach Polski. Nawet jeśli większość sprawców już nie żyje, nie możemy tego tak po prostu puścić w niepamięć.
Skomentuj artykuł