Jak władze PRL szukały niemieckiego złota
Budzący dzisiaj wielkie emocje tzw. złoty pociąg to nie nowość. Jeszcze w 1981 roku kontrwywiady wojskowy i cywilny PRL wyruszyły na poszukiwania mitycznych skarbów III Rzeszy. Władze PRL, znajdujące się w apogeum starcia z opozycją, potrzebowały spektakularnego sukcesu. Jak najszybciej.
11 czerwca 1981 roku gen. Wojciech Barański, szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego Wojska Polskiego, oraz gen. Czesław Kiszczak, szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, powołali grupę operacyjną "Karkonosze", której celem było odnalezienie tzw. złota Wrocławia, ukrytego przez Niemców w ostatnich tygodniach II wojny światowej. Miał to być skarbiec Banku III Rzeszy, wywieziony z miasta w ogromnym transporcie i ukryty w jednej ze sztolni na terenie Karkonoszy. Na Dolny Śląsk wysłano grupę specjalistów, wspartych badaniami naukowymi prowadzonymi m.in. przez Przedsiębiorstwo Geofizyczne w Warszawie. Rekonesans dawał nadzieję na sukces. Przeprowadzono go w archiwach i w terenie - w rejonie Borowic na tzw. drodze sudeckiej oraz na zamku w Staniszowie koło Karpacza. Odpowiednia notatka z tych badań trafiła na biurko Szefa Zarządu IV WSW, płk. Czesława Nowickiego, który wyraził zgodę na kontynuowanie prac. Machina ruszyła.
Major pyta weterynarza
Na czele grupy "Karkonosze" stanął mjr Jerzy Liwski z Oddziału III Zarządu IV WSW. Mieli mu pomagać oficerowie z innych jednostek WSW i dziesięciu żołnierzy służby zasadniczej. Grupa otrzymała samochody do przemieszczania się po Karkonoszach.
Poszukiwaniem skarbów od lat zajmował się Stanisław Siorek, major wrocławskiego Wydziału II Służby Bezpieczeństwa (czyli kontrwywiadu). To on zdołał zainteresować sprawą struktury wojskowe. Rozpalone głowy generałów już widziały wozy wypełnione złotem, które składają u stóp swojego guru, Wojciecha Jaruzelskiego. Sugestywne informacje przekazywane przez Siorka, wsparte relacjami rzekomych naocznych świadków, podlane sosem wszędobylskich szpiegów rodem z RFN, którzy wracali na te ziemie jako strażnicy owego potężnego skarbu, robiły wrażenie na wojskowych. Ekspertyzy naukowe o istnieniu anomalii geologicznych sugerowały, że we wskazywanych przez Siorka miejscach (głównie na terenie potężnego opactwa cysterskiego w Lubiążu) rzeczywiście może być ukryte złoto. Do tego być może dochodziła wiara, że w byłych fabrykach przemysłowych są schowane potężne ilości drogocennej platyny.
Na początku 1982 roku - już w stanie wojennym - wytypowano wstępnie sześć miejsc. Później ta lista rozrosła się do jedenastu: Zamku Grodno, góry Chojnik, Państwowego Domu Pomocy Społecznej w Miłkowie, tzw. domku myśliwskiego koło schroniska "Samotnia" w masywie Śnieżnika, huty "Julia" koło Szklarskiej Poręby, góry Ślęży, Wielisławki, Lubiąża, tunelu w rejonie Staniszowa, Miedzianki oraz zamku w Karpnikach. Rozpoczęto współpracę z mjr. Siorkiem oraz odpowiednimi pionami SB z Jeleniej Góry, Wałbrzycha i Wrocławia. Wszystkie informacje uzyskiwano drogą operacyjną od mieszkańców. Ci opowiadali o tajemniczych transportach ze skrzyniami, które następnie w nieznanych okolicznościach były zamurowywane, zasypywane czy zawalone po uprzednim wysadzeniu w powietrze górotworu. Do tych wszystkich tajemniczych zjawisk dochodziły zgony naocznych świadków tych robót, ludzi uznawanych za tzw. strażników pamięci, oraz najazdy na te miejscowości tzw. turystów z RFN, którzy pod pozorem wycieczek przeczesywali sztolnie, tunele i inne zakamarki.
Na liście miejsc do penetracji pojawiły się wałbrzyskie kopalnie, Góry Sowie ze sztolniami w kompleksie "Riese" oraz kluczowy dla tej opowieści, wspomniany, pocysterski, klasztor w Lubiążu. Major Siorek czerpał wiadomości od Herberta Klosego, weterynarza, który miał widzieć spakowane i gotowe do wysyłki złoto, miał też wiedzieć, gdzie zostało następnie ukryte. Siorek bezgranicznie wierzył w te opowieści, co więcej, dopowiadał do nich swoje przemyślenia, coraz bardziej konfabulował i eksplorował wskazywane przez Klosego miejsca. Jego oczkiem w głowie był Lubiąż.
Szef grupy operacyjnej, mjr Liwski, zjawił się we Wrocławiu 7 lutego 1982 roku i spotkał się z Siorkiem. Dzięki temu poznał część dokumentacji zgromadzonej przez wrocławskiego esbeka. Notatka dotycząca eksploracji, a raczej niemożliwości wejścia na teren kopalni wałbrzyskich, brzmiała sensacyjnie:
Z danych, jakie SB uzyskał[a] od swoich najbardziej pewnych informatorów, wynika, że celowo nie są eksploatowane niektóre bardzo bogate pokłady węgla. Był oficjalny zakaz - niczym nieumotywowany - drążenia i eksploatacji węgla pod wzgórzem Mauzoleum i Bismarcka. Wszystkie próby prowadzenia prac górniczych w zakazanym kierunku kończyły się zwalnianiem inicjatorów z pracy. Kopalniami wałbrzyskimi bezpośrednio kierował wiceminister [Eryk?] Porąbka. Z danych SB wynika, że był on kpt. Wehrmachtu. Ostatnia próba wejścia na zakazane poziomy kopalni, przedsięwzięta w latach siedemdziesiątych przez SB i wojsko, na skutek sprzeciwu władz politycznych (I sekretarz KW PZPR w Wałbrzychu [Zdzisław] Balicki) zakończyła się niepowodzeniem.
Liwski chyba nie bardzo orientował się w personaliach dolnośląskich, bo do Balickiego miał dostęp na miejscu. Pomylił też jego stanowisko, gdyż ten do 1973 roku był I sekretarzem Komitetu Miejskiego i Powiatowego PZPR w Wałbrzychu, a nie Komitetu Wojewódzkiego. Ważniejsze, że ten prezes Radiokomitetu w latach 1980-1981 od 16 grudnia 1981 roku był redaktorem naczelnym "Monitora Dolnośląskiego", gadzinówki stanu wojennego. Można było go więc zapytać o powody tych decyzji.
Dalsza część notatki Liwskiego jest nie mniej ciekawa:
Teren Wałbrzycha i Gór Sowich jest pod ciągłą obserwacją i systematyczną penetracją ze strony wywiadu radzieckiego, nawet przy użyciu jednostek komandosów. Udokumentowane są próby zawerbowania przez wywiad radziecki informatorów SB. Szczególnie interesują się nadzorem górniczym. Jak przekazał mi mjr Siorek, szef wywiadu Północnej Grupy Wojsk Radzieckich proponował mu współpracę w poszukiwaniu ukrytych skarbów w okolicach Wałbrzycha. Z danych wywiadu radzieckiego, z którymi częściowo zapoznano mjr. Siorka, wynika, że duże transporty niemieckie wywożące zrabowane łupy ze wschodu dotarły do Wałbrzycha i na pewno z niego nie wyszły. Wyjaśnieniem tych spraw zajmowano się już dawno, przerwano je jednak ze względu na ograniczone siły i środki.
Te zadania przewyższały również możliwości grupy operacyjnej "Karkonosze".
Najbardziej jednak Siorek strzegł informacji nabytych od Klosego, co skutkowało tym, że nie bardzo chciał dzielić się wiedzą z Liwskim. Zmusiło to szefa grupy do interwencji u przełożonych Siorka za pośrednictwem szefa WSW we Wrocławiu. Liwski napisał: "odnoszę wrażenie, że nie ze wszystkimi materiałami pozwolił mi się mjr Siorek zapoznać". Oficer WSW wpadł więc na pomysł, aby Siorka dokooptować do ekipy, a tym samym dowartościować go i wydobyć od niego wszystkie informacje.
W czasie stanu wojennego ekipy wojskowe eksplorujące wskazane miejsca korzystały z pomocy szefa Wojewódzkiego Ośrodka Archeologiczno-Konserwatorskiego Tadeusza Kaletyna (co do którego wątpliwości miała WSW, ale wrocławska SB darzyła go całkowitym zaufaniem), uznanego archeologa, historyka sztuki. Do prac zaangażowano również radiestetę Karola Tomalę.
(fot. AIPN)
Rozsypane monety
Nic nie odnaleziono aż do momentu rozpoczęcia prac w klasztorze w Lubiążu w połowie listopada 1982 roku. Tadeusz Kaletyn wspominał po latach:
We wrześniu 1982 r. ówczesny wojewódzki konserwator zabytków Józef Cempa poprosił mnie, dyrektora WOAK-u, abym przyszedł do gabinetu wicewojewody Danuty Wielebińskiej w pilnej sprawie. Byli tam mjr Siorek i oficer WSW z Warszawy. Poinformowano mnie, że szef Głównego Zarządu Szkolenia Bojowego WP i szef WSW z Warszawy zwrócili się z prośbą o wydanie zezwolenia na podjęcie poszukiwań mienia poniemieckiego w Lubiążu. Stanisław Siorek powiedział wtedy: "Chcemy wreszcie odkryć fabrykę zbrojeniową!". [...] Akcje na wielką skalę prowadzone były w Lubiążu trzykrotnie: w 1982 r., 1985 r. i w grudniu 1986 r. W listopadzie 1982 r. przyjechała wojskowa grupa poszukiwawcza WSW oraz zespół saperów. […] Pamiętam, jak mjr Stanisław Siorek, ubrany w czarny skórzany płaszcz i czapkę, w towarzystwie red. Wacława Dominiaka przekonywał, że przy furcie wejściowej do klasztoru jest winda, którą zwożono jeńców do piwnicznych pomieszczeń. Mówił też, że pod posadzką bramy wejściowej do klasztoru jest zapadnia. "To niemożliwe", stwierdził prof. Jerzy Rozpędowski z Zakładu Historii Nauki i Techniki Politechniki Wrocławskiej, konsultant badań, znawca średniowiecznej architektury militarnej i sakralnej Dolnego Śląska. Był przekonany, że pod spodem jest gruz budowlany, którym w dobie baroku, kiedy budowano pałac opatów, wypełniano przestrzeń między ścianami bramy. Zaskoczył wszystkich, gdy wyjął kilka płyt posadzkowych i pokazał ten ubity gruz.
Wojsko jednak się nie poddawało i odnotowało sukces. Kaletyn:
Po skończeniu prac terenowych […] odjechałem do Wrocławia. Około 16.30 chor. [...] ze służb wojskowych, też różdżkarz, samowolnie ruszył koparką w północno-zachodnią część ogrodu wschodniego. Z głębokości około 2 m wydobył walcowaty pojemnik o średnicy 21 cm i wysokości 20 cm zamknięty kopułkowatym wieczkiem z klamrą na kłódkę. Wewnątrz, szczelnie ułożone wokół ścianki, znajdowały się srebrne monety, a złote w środku. Odkrywcę służby wojskowe zobowiązały do milczenia. Sprawę utajniono. Dopiero w czerwcu 1983 r. mjr Siorek poinformował wicewojewodę Danutę Wielebińską, a później mnie, że w czasie penetracji w 1982 r. wojsko odkryło garnek ze srebrnymi monetami śląskimi. Ustalono wtedy, że w lipcu 1983 r. odkrywcy przekażą numizmaty do Muzeum Narodowego we Wrocławiu. Istotnie wojsko zwróciło wtedy 89 monet śląskich, nie było wśród nich tych złotych.
Faktycznie, 26 listopada 1982 roku wydobyto z ziemi pojemnik zawierający 1354 monety, w tym 1290 monet srebrnych o masie 5,82 kg oraz 64 złote o masie 0,227 kg. Problem w tym, że nie do końca wiadomo, jak to się stało. Inną wersję wydarzeń przedstawił bowiem szef grupy operacyjnej kierujący na miejscu jej pracami: "W trakcie pracy koparki (ok. 12.00-13.00) zauważyłem, że w rynnie, z której był wyciągany do góry czerpak koparki, rozsypały się monety". Według wojskowego "skarb przeniesiono do pomieszczeń w klasztorze i zapakowano do plastikowego worka. Podpułkownik Bogdan Chrobot [dowódca ekipy wojskowej] zadzwonił do Warszawy, by zgłosić znalezisko swoim przełożonym. Równocześnie podjął decyzję, by przewieźć monety do Zarządu WSW we Wrocławiu. Po drodze wstąpił do siedziby SB i poinformował Siorka o znalezisku. […] Dwa dni po odnalezieniu monet ustalono, że przetransportowane zostaną do Warszawy: "Po telefonicznym poleceniu wydanym przez płk. [Czesława] Sochalę oddałem [płk Chrobot] klucz do torby z monetami. [...] Przekazanie worków nastąpiło w obecności mjr. Liwskiego i płk. [Czesława] Nowickiego. Był to ostatni dzień, kiedy miałem bezpośrednio kontakt ze znalezionymi monetami". Ponieważ nikt z wojskowych nie pamiętał, co stało się z pojemnikiem, prawdopodobnie wylądował na śmietniku.
Według raportu szefa WSW gen. Eugeniusza Poradki, złożonego Wojciechowi Jaruzelskiemu 27 stycznia 1983 roku, skarb miał wartość numizmatyczną i handlową, natomiast niewielką muzealną. Kontrwywiad wojskowy rzucił się do katalogów numizmatycznych, powołał specjalną komisję na czele z płk. Czesławem Nowickim, szefem Zarządu IV WSW, i rozpoczął wycenianie skarbu. Komisja orzekła, że składał się on głównie z monet z państw środkowoeuropejskich z lat 1590-1740 (większość z przełomu XVII i XVIII wieku). Potwierdzono przypuszczenia Poradki co do wartości monet. Ustalono, że tylko 89 monet srebrnych można uznać za historycznie wartościowe. Ciekawe było uzasadnienie: stwierdzono, że znalezione monety świadczą o polskości terenów, na których zostały odkryte. Korzystając z krajowych i zagranicznych katalogów aukcyjnych, ustalono, że wartość skarbu wynosiła ok. 4 mln złotych. Uważano, że w korzystnych warunkach udałoby się uzyskać cenę o 20 proc. wyższą. Ze względu na późniejsze losy skarbu warto tę informację zapamiętać.
Wartość w dolarach określono na ponad 60 tys. W tym przypadku uważano, że ze względu na stan zachowania monet oraz wahania na rynku mogła ona się obniżyć. Generał Poradka sugerował, aby monety pochodzące z Polski przekazać Muzeum Narodowemu we Wrocławiu. Sztuki najlepiej zachowane przeznaczono do sprzedaży na rynku zachodnim, a resztę do rozprowadzenia na krajowym rynku numizmatycznym. Generał Jaruzelski zgodził się z zaproponowanym scenariuszem, zastanawiając się, kto ma sprzedać monety na rynku zachodnim oraz komu przekazać środki uzyskane ze sprzedaży. Poradka uznał, że powinny one trafić na konto budowanego wówczas Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi lub na zakup sprzętu medycznego do Centralnego Szpitala Klinicznego Wojskowej Akademii Medycznej. Ich spieniężeniem miało się zająć szefostwo WSW. Major Jerzy Liwski w razie konieczności ujawnienia źródła zbioru miał informować o proweniencji prywatnej.
(fot. AIPN)
Skarb na wystawę i za bony
Pierwszą transzę, czyli 89 srebrnych monet, 30 czerwca 1983 roku (formalnie 8 lipca) przekazano w blasku fleszy Muzeum Narodowemu we Wrocławiu. Skarb zaprezentowano nawet na wystawie. Dyrektor muzeum, Mariusz Hermansdorfer, uhonorował znalazców, w tym mjr. Siorka, specjalnymi nagrodami. W akcie przekazania skarbu zapisano:
Ziemia ta, jak całe zachodnie rubieże Rzeczypospolitej, odsłania wciąż nowe świadectwa swej odwiecznej polskości. Jednym z nich są również monety z wieku XVII i XVIII-go odnalezione przez żołnierzy Wojska Polskiego […]. Aktem niniejszym zbiór ten przekazany zostaje Muzeum Narodowemu w piastowskim Wrocławiu, by po wsze czasy potomnym zaświadczał o rdzennej polskości Ziem położonych nad Odrą i Nysą Łużycką.
Generał Barański przekazał szefowi SB we Wrocławiu list gratulacyjny dla mjr. Siorka i jego pomocnika, por. Krystiana Skwary, składając "serdecznie żołnierskie podziękowania". Obaj funkcjonariusze SB mieli otrzymać "poważne premie", a z listem miano zapoznać cały Wydział II Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych we Wrocławiu. Nadeszły dni chwały mjr. Siorka.
Drugą transzę, czyli 760 sztuk srebrnych monet (w części uszkodzonych), sprzedano w kraju za 669,6 tys. zł oraz 60,2 bonu PKO. Złote przekazano szefostwu Służby Zdrowia Głównego Kwatermistrzostwa WP i spożytkowano na zakup sprzętu medycznego, bony PKO przeznaczono zaś na cele operacyjne szefostwa WSW. Zakupiono za to m.in. błony do polaroidów, baterie do aparatów fotograficznych, miniaturowych magnetofonów i innych urządzeń.
W marcu 1984 roku siedem monet złotych oraz 21 srebrnych (wartych ok. 340 tys. zł) za pośrednictwem Zarządu II Sztabu Generalnego WP przesłano do Wiednia, aby je sprzedać na tamtym rynku numizmatycznym. Uzyskano za nie 30 tys. szylingów (równowartość 1,5 tys. dolarów USA, co było równe zaledwie 1/3 ceny szacunkowej, ustalonej podczas pracy komisji). Pieniądze przekazano na potrzeby operacyjne WSW.
W 1985 roku wyselekcjonowano osiem sztuk złotych monet oraz piętnaście srebrnych (o szacunkowej wartości 412 tys. zł) i po raz kolejny próbowano sprzedać w Wiedniu. Bez powodzenia. Dopiero w 1986 roku udało się je sprzedać w Polsce za niewiele ponad milion złotych i 95 dolarów. Co ciekawe, pieniądze wpłacono i zaksięgowano na koncie WSW dopiero w październiku 1989 roku! Kwotę w złotych przeznaczono na zmniejszenie wydatków operacyjnych z budżetu państwa na 1989 rok, dolary zaś na pokrycie ochrony kontrwywiadowczej rejsu "Operacja Żagiel-90". Ostatni zbiór 49 sztuk złotych monet oraz 405 sztuk srebrnych przekazano w październiku 1990 roku do Gabinetu Numizmatycznego Zamku Królewskiego w Warszawie.
Siorek nie ustaje
Niezależnie od sprzedaży monet myślano o dalszych poszukiwaniach. Major Siorek nadal podsuwał nowe miejsca i fakty, ale jego miłością wciąż był Lubiąż. Prosił i nalegał, słał listy i dokumentację do Warszawy, rozpalał nadzieje na odnalezienie kolejnych, znacznie cenniejszych skarbów. W 1986 roku doprowadził do wykonania zdjęć lotniczych w podczerwieni i przekazał je do Państwowego Przedsiębiorstwa Geodezyjno-Kartograficznego w Warszawie. Wyniki analiz uznał za tak obiecujące, że wywalczył oddanie mu do dyspozycji ekipy z Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych MSW i wysłanie jej do Lubiąża. Nic nie znaleziono, ale ambitny major z Wrocławia się nie poddawał. Poddali się natomiast jego przełożeni, którzy doszli do wniosku, że z szefem wrocławskiego kontrwywiadu jest coś nie tak, i zasugerowali obserwację psychiatryczną. 6 grudnia 1986 roku przewieziono go do szpitala psychiatrycznego w… Lubiążu. Tam Siorek był jednak tylko przez kilka dni, gdyż oświadczył zdumionemu personelowi, że jest więźniem politycznym, a jego umieszczenie tam to równocześnie element rozgrywki w samym resorcie spraw wewnętrznych (przeciwko niemu miał być gen. Władysław Pożoga, który sprzeciwiał się poszukiwaniom). Major do pracy nie miał już powrotu. Oficjalnie zwolniono go ze względu na stan zdrowia 30 czerwca 1987 roku.
Dwa miesiące później we Wrocławiu zjawił się ppłk Liwski (za swoją pracę awansowany ze stopnia majora) i spotkał się z Siorkiem na jego prośbę. Ten przekazał mu informacje zdobyte podczas pracy saperów z NJW MSW i zapewne liczył na pomoc wojska, gdyż jego resort się od niego odwrócił. Na notatce wykonanej przez Liwskiego widnieje adnotacja przełożonego: "w aktualnym stanie nie będziemy występowali z własną inicjatywą uczestniczenia w tej sprawie". Sprawa skarbu, fabryki zbrojeniowej i Siorka była dla wojska zamknięta.
Emeryt Siorek dalej szukał fabryki w Lubiążu. Został współzałożycielem Polskiego Towarzystwa Eksploracyjnego. Opuszczony przez kolegów i przyjaciół, stał się przez chwilę gwiazdą lokalnych mediów. Nigdy nie odnalazł fabryki. Co więcej, starał się o czasowe przywrócenie do pracy ("celem dania mi możliwości godnego i z honorem odejścia na rentę-emeryturę, wg powszechnie przyjętych zwyczajów, z uściskiem dłoni szefa, a nie wyrzuceniem za drzwi jak przysłowiowego psa"), próbował też zainteresować tematem premiera Tadeusza Mazowieckiego, wojewodę wrocławskiego Janusza Owczarka oraz Krzysztofa Kozłowskiego, szefa Urzędu Ochrony Państwa. Gdy i to nie spowodowało reakcji, wysłał list do prezydenta Lecha Wałęsy, a nowy szef UOP Andrzej Milczanowski polecił podwładnym udanie się do Wrocławia i ustalenie faktów. Po ich powrocie do stolicy zaległa cisza. Siorek do służby nie wrócił. Zmarł w 1998 roku.
dr Sebastian Ligarski - historyk, pracownik Oddziałowego Biura Edukacji Publicznej IPN w Szczecinie
Tekst jest poszerzoną wersją artykułu Wywiad kopie w Karkonoszach, opublikowanego w nr. 36/2015 tygodnika "Do Rzeczy"
Skomentuj artykuł