Choć jutro będzie jak zawsze...
Brak słów nie powstrzymuje nas przed komentowaniem tragicznego wydarzenia, jakim była sobotnia katastrofa rządowego samolotu. Chłoniemy kolejne refleksje nie tylko z ciekawości, ale by zrozumieć, oswoić tę niecodzienną, ale przecież jakoś dobrze znaną, tak bardzo polską niestety sytuację. Jest czas mówienia i czas milczenia, jest czas beztroski i czas żałoby, pretensji i pogodzenia.
Uczucia narodowe nie są kategorią abstrakcyjną i zależą nie tylko od znajomości historii. Przez całe wieki gromadzą się w pamięci społeczeństwa i rzeźbią duszę narodu. Choć nadużyciem byłoby traktowanie całego społeczeństwa jak niezróżnicowany, obdarzony jedną myślą organizm narodowy, to przecież istnieje ta strona tożsamości, która jest nam wspólna, nam urodzonym między Rosją a Niemcami, między prymitywizmem komunizmu a aspiracjami wspólnej Europy, obciążonych przywarami „polactwa” i naznaczonych zdolnością do heroizmu w chwilach największej beznadziei.
Uczucia, które zawładnęły teraz zbiorową wyobraźnią, choć nieco zatarte, są nam dobrze znane, tak jak były znane wielu pokoleniom Polaków przed nami. Historia nie szczędzi nam dramatycznych wydarzeń, które w gruncie rzeczy mają podobny scenariusz. Dlatego nie możemy opędzić się od analogii. Pewnie już mamy dość tego repertuaru uczuć tragicznych, do którego co chwilę odsyła nas los i Opatrzność.
Jesteśmy świadomi wielkiej energii duchowej, która jednoczy nas w trudnych chwilach i dzięki której potrafimy zdobyć się na zryw i odrodzenie znane niewielu narodom, dające nam chwilowe poczucie braterstwa. Jest to braterstwo efemeryczne, scalające nas na krótko nie wokół zwycięstwa, ale klęski, rzadko wokół sukcesów, a tak często wokół przejmującego poczucia niesprawiedliwości i pytania, czy rzeczywiście przypadła nam w udziale historyczna rola wiecznej ofiary?
Choć jutro wszystko wróci do normy, bo chichot i pustosłowie zamilkły tylko na moment, to może coś się mimo wszystko zmieni. Na dobre i złe, na lepsze i gorsze. Dziś cały świat składa kondolencje, jednak jutro będzie się śmiał z kraju, który za ponad 4 mld dolarów zakupił 48 wielozadaniowych F16, ale w ciągu 20 lat niezależnych rządów nie zdołał zakupić dla swoich najważniejszych przedstawicieli jednego nowoczesnego samolotu pasażerskiego.
Katastrofy lotnicze zdarzają się co roku, ale nigdy nie słyszeliśmy o podobnej, o jakimś kraju gdzie w jednej i mocno przestarzałej maszynie umieszczono by prezydenta, wszystkich dowódców sił zbrojnych i tak wielu kluczowych urzędników państwowych.
Nie przytrafia się to nawet biednym krajom Afryki. Dlatego gdy minie okres żałoby, Polish jokes i Polen-Witze zostaną wzbogacone o nowy repertuar, a my pozostaniemy zawstydzeni własną niemotą, awanturniczym skłóceniem i bezsilnością w obliczu tak wielu rodzimych absurdów i autodestrukcyjnych tendencji, których sami jesteśmy autorami. Już w poniedziałek onet.pl pozwalał na niewybredne komentarze internautów. Jedno z polskich porzekadeł mówi, że na głupotę nie ma lekarstwa.
Dlatego wielu Polakom ciszę żałobnego smutku zakłócają wątpliwości. Zmęczeni rolą wiecznej ofiary nie możemy uniknąć pytań o własną odpowiedzialność. Znów przychodzą na myśl analogie historii, miotania się między heroizmem a zobojętnieniem, gdy jedne pokolenia marnowały to, co inne zdobyły dzięki mądrości i poświęceniu. Jedni rozpaczliwie chorowali na Polskę, inni – a nie było ich mało – sprzedawali to, co z niej zostało, bo postawili na perwersyjny pragmatyzm. Jakoś te polskie tragedie nie dzieją się bez naszego współudziału.
Lecz są i tacy, których smutek bierze się ze wstydu, że tak łatwo i na tak długo dali się uwikłać w bezkrytyczną wrogość wobec najważniejszych osób w państwie. Dopiero śmierć obnaża dysproporcje między zasadną krytyką a fanatyzmem niewiedzy i braku dobrej woli, między merytorycznymi argumentami, a manipulacją, agresją i szyderstwem, które jakoś dziwnie nie pasowały do epoki poprawności politycznej. Ale dziś nie ma już jak przeprosić. Zresztą wielu będzie szło w zaparte, że nigdy nie przekroczyło granicy dobrego smaku. To ci, którzy nigdy nie słyszeli o zatrutej studni.
Żal miesza się wreszcie z podejrzeniem, że może cierpimy na jakąś nieuleczalną chorobę, że się nie nauczymy ani z historii, ani od innych, że zawiść i bezwzględność zwyciężą, odbierając nam resztki zdrowego rozsądku, że nigdy nie zaznamy normalności.
Porozumienie ponad podziałami trwa u nas tak długo, jak pojednanie kibiców Wisły i Cracovii. Później szybko wracamy do jałowych kłótni na zastępcze tematy i coraz sprytniejszego niszczenia oponentów, choć dobrze wiemy, że każdy egoizm dolewa porcję do tygla frustracji. A wszystko na koszt społeczeństwa. Ofiary składane przez całe rzesze Polaków, tych płynących pod prąd, dlatego musiały być tak bezprzykładnie heroiczne, bo tylko bezsilna wielkość może rzucić wyzwanie olbrzymowi nikczemności i bezmyślności.
Ale może coś się jednak zmieni? Na dobre, na lepsze. Racjonalnie trudno jest oczekiwać wielkich przemian, zwłaszcza gdy rzecz dotyczy ludzkiej mentalności, tej najbardziej opornej wobec transformacji w stronę dobra władzy. Nawet ludzie, którzy cudem ocaleli z katastrofy lub terminalnej choroby często wracają do uprzedniego stylu życia, jakby nic się nie stało. Skorupa bezmyślności może być tak gruba, że żaden szok jej nie skruszy. Na pewnym szkoleniu usiłowano pokazać młodym biznesmenom potrzebę dystansu do tego, co robią. Na pytanie: „Jeśli zostałby ci tylko jeden dzień życia, to co byś w nim zrobił?” – jeden z nich odpowiedział: „Zwiększyłbym sprzedaż o 20%”. Nie ma lekarstwa.
Ale co chcielibyśmy zmienić? Co by nam dziś powiedział polski Martin Luther King? Może to, że miał sen … a w tym śnie politycy odwrócili proporcje zaangażowania i odtąd 80% czasu poświęcali pracy na rzecz dobra wspólnego, a tylko 20% na budowanie swego wizerunku. Kiedy była taka potrzeba, jednoczyli się na rzecz dalekosiężnych, strategicznych celów. W tym śnie Polska miała przyzwoite drogi, autostrady nie były najdroższe w Europie, a gdy policja zatrzymała nietrzeźwego kierowcę mówiono o tej sensacji w głównym wydaniu Wiadomości. Starsi ludzie nie musieli żebrać, pacjenci nie czekali w dwuletnich kolejkach, a lekarze pracowali w szpitalach, które przede wszystkim leczyły. Niemcy zazdrościli nam pociągów, a Skandynawowie jednego okienka dla przedsiębiorców. To sen, w którym polski naukowiec co parę lat otrzymywał nagrodę Nobla, ale już nie za pisanie wierszy lecz za ważne odkrycia w fizyce i ekonomii, a dzięki innowacyjnemu, ambitnemu systemowi edukacji młodzi Polacy zdobywali wiedzę przydatną w przyszłości. To sen o kraju, gdzie chciwość nie była nadrzędną zasadą działania i gdzie promowano ludzi ze względu na ich kompetencje, a nie znajomości lub pokrewieństwo; o kraju, który nie był papugą narodów, nie zadowalał się kopiowaniem innych, ale krok po kroku, bez lęku i kompleksów rozwijał własną tożsamość, łączącą tradycję wiary z wyzwaniami nowoczesności.
Byłby to zatem sen o kraju, który nie zmarnował swojej szansy. Sen jak sen, ma prawo być naiwny i dla przyzwoitości trzeba się z niego szybko otrząsnąć, ale któż nie chciałby by się spełnił? Tylko kto miałby go dla nas ziścić? Dlatego pomimo nastroju chwili mam nadzieję, że gdy skończy się czas żałoby, pożegnamy się z poezją, z tą, która obok żartu jest ostatnią deską ratunku w chwilach rozpaczy, z tą bezpieczną formą kwietyzmu, który nas pociesza i wzrusza, ale niekoniecznie uczy, którego pełno wokoło, ale nieobecny u Norwida, Herberta i Kaczmarskiego.
Skomentuj artykuł