Jezus Zmartwychwstały - czyli ostateczny horyzont Pendereckiego

(fot. Photographer Krzysztof Wójcik / Public domain)
Dominik Dubiel SJ / Leszek Gęsiak SJ

"Muzyka Krzysztofa Pendereckiego (...) nakierowująca na Zmartwychwstałego Chrystusa, jako źródło życia i pokoju, jest jedną z najlepszych propozycji muzycznych na te nie najprostsze dni, jakie obecnie przeżywamy" - pisze Dominik Dubiel SJ.

Trudny i pokręcony jest mój stosunek do fenomenu Krzysztofa Pendereckiego. Od totalnego niezrozumienia kiedy w dzieciństwie zetknąłem się z jego muzyką, poprzez płynne przejście z fazy buntowniczo-snobistycznego podziwu-bo-wypada, jak się jest muzykiem, do fazy buntowniczo-ignoranckiego przekonania, że to jakieś – przepraszam za ten autocytat z tamtych czasów – „awangardowe gó*no” pisane przez hochsztaplera, po wejście wgłąb i odkrycie świata, jakiego dotąd nie znałem.

Bo postać Pendereckiego faktycznie towarzyszy mi od dzieciństwa. W moim domu rodzinnym nie było tradycji słuchania muzyki klasycznej. Nie wiem, kiedy więc usłyszałem jego muzykę po raz pierwszy. Może to był jakiś koncert, który był transmitowany w telewizji, czy w radiu. I nie mam pojęcia co to mogło być. W każdym razie było dla mnie za trudne i stwierdziłem, że cała ta klasyka, to musi być straszne dziwadło.

DEON.PL POLECA

Kiedy poszedłem do Szkoły Muzycznej, zrozumiałem, że muzyka klasyczna jest okej, tylko ta współczesna to jakieś nieporozumienie. Na marginesie, umówmy się – rozpoczęcie przygody z muzyką Pendereckiego od „Trenu ofiarom Hiroszimy”, raczej średnio służy wzbudzeniu fascynacji do „klasyków XX wieku” u dzieciaka nie oswojonego z nieco bardziej współczesnym językiem muzycznym. No ale była to szkoła muzyczna w Dębicy (od jakiegoś czasu im. Krzysztofa Pendereckiego), w której młody Krzyś zdobywał swoje pierwsze szlify muzyczne, więc gdzieś tam się ciągle pojawiał – na szkolnych gazetkach, konkursach wiedzy o kompozytorze, jako temat lekcji etc. Na ważnych dla szkoły uroczystościach pojawiał się osobiście sam Maestro, a ja jako dobrze zapowiadający się młody pianista, występowałem na jednym czy drugim jubileuszu, więc z jednej strony wielkie przeżycie – grać w obecności samego Pendereckiego. Z drugiej – w sumie mało mnie to obchodziło, skoro i tak nie rozumiałem, nie szanowałem, ani tym bardziej nie słuchałem jego muzyki. W każdym razie Penderecki był obecny.

Oczywiście później, z upływem lat, zacząłem powoli do niego wracać. Najpierw odkryłem, że jednak od lat 60. napisał sporo utworów, których można po prostu posłuchać z przyjemnością, jak choćby wpadające w ucho „Sanctus” z Missa brevis, niektóre momenty z Pasji wg św. Łukasza, jak choćby poruszająca, nieomal romantyczna aria „Deus meus”, czy przypominająca wręcz muzykę filmową „Chaconne” z monumentalnego „Polskiego Requiem”, dedykowana Janowi Pawłowi II.

Po wstąpieniu do zakonu, pojawiał się między wierszami w jakichś dziwnych kontekstach – a to, że Penderecki jest w bliskich relacjach z jezuitami z Jastrzębiej Góry i że ma swój niebanalny udział w powstaniu organów w tamtejszym kościele, a to, że ktoś z Naszych jest jego dobrym znajomym i chodzą sobie na kawkę jak gdyby nigdy nic.

W końcu przyszedł czas studiów na Akademii Muzycznej w Krakowie. Duch byłego rektora i obecnego wykładowcy wisiał ciągle w powietrzu. Z jednej strony wszyscy chyba czuli się tam dumni z bycia częścią wielkiej muzycznej tradycji, której Krzysztof Penderecki jest niewątpliwie jednym z największych przedstawicieli. Z drugiej strony – jak to bywa z największymi, do których w czasach postmoderny przylgnął podziw graniczący z kultem – po uczelni krążyły różne mniej i bardziej złośliwe anegdotki o nieobecnym profesorze i o dyrygencie, który potrafił w niewybrednych słowach zrugać muzyków na próbie. Ale przede wszystkim studia muzyczne czas, w którym zacząłem wchodzić wgłąb historii muzyki, również tej stosunkowo nowej. I tak oto, po latach ignorancji, nadeszło odkrycie nowego świata, który wniósł w moje życie świeżość, głębię i piękno, jakich nie znałem. Była to bowiem nie tylko intelektualna rehabilitacja wizjonerskiego formowania dzieł we wczesnej fazie twórczości Krzysztofa Pendereckiego. Formowania, które z jednej strony przebiegało w wierności wielkiej tradycji muzyki europejskiej, z drugiej eksploatowało do granic nowe możliwości przekształcania materii dźwiękowej. Jednak bez hochsztaplerstwa i eksperymentowania dla eksperymentu. Zawsze w uczciwej wierności wobec własnej drogi. A zacząłem doceniać nie tylko warsztat instrumentacyjny i mistrzowskie operowanie kontrapunktem.

W sztuce Pendereckiego zacząłem odkrywać coś, o czym później przeczytałem, on sam powiedział wprost w jakiejś rozmowie:

Moja sztuka, wyrastając z korzeni głęboko chrześcijańskich, dąży do odbudowania metafizycznej przestrzeni człowieka strzaskanej przez kataklizmy XX wieku. Przywrócenie wymiaru sakralnego rzeczywistości jest jedynym sposobem uratowania człowieka

Zacząłem widzieć w nim twórcę, który autentycznie poszukuje Boga; twórcę, który stawia poważne pytania o dobro i zło i o sens rzeczywistości, a za punkt wyjścia bierze zawsze obraz Boga, jaki niesie Biblia, zarówno Stary, jak i Nowy Testament. W jego utworach pojawia się Bóg transcendentny, pełen majestatu, potęgi i grozy, jakiego widzimy w wielu miejscach Starego Testamentu, a często i w tradycyjnej katolickiej pobożności, w której wychowany został Mistrz. Ślady tego wychowania znajdujemy w stosowanych przez niego cytatach z pieśni tradycyjnych w jego wielkich dziełach (jak choćby śpiew Suplikacji w Polskim Requiem, czy Ludu mój ludu w Credo). Ostateczny horyzont Penderecki widzi jednak zawsze w Jezusie Chrystusie cierpiącym w kataklizmach XX wieku (czego refleks znajdujemy choćby w pełnej dramatyzmu Pasji, czy również wspominanym już Polskim Requiem), ale przede wszystkim Zmartwychwstałym, będącym źródłem nadziei i pokoju.

Zaryzykuję stwierdzenie, że muzyka Krzysztofa Pendereckiego – pełna napięć i ekspresji, niestroniąca od trudnych brzmień, wybijających z naszej strefy bezpieczeństwa, ale jednak sakralna w najgłębszym tego słowa znaczeniu i – w ostatecznej perspektywie – nakierowująca na Zmartwychwstałego Chrystusa, jako źródło życia i pokoju, jest jedną z najlepszych propozycji muzycznych na te nie najprostsze dni, jakie obecnie przeżywamy.

A co do samego Mistrza, który wczoraj opuścił ten świat – ufam, że obecnie ogląda już chwałę Siedmiu Bram (Nowej) Jerozolimy, za którą przez całe życie musiał bardzo tęsknić. Wszak takie piękno w naszym świecie pojawia się przede wszystkim w momentach przepełnionej wielką miłością tęsknoty…

* * *

W październiku 2007 r. jezuickie pismo "Posłaniec. Miesięcznik Katolicki" opublikowało wywiad z Krzysztofem Pendereckim. Jego treść publikujemy poniżej:

Pasja życia

Z Krzysztofem Pendereckim ‒ kompozytorem, dyrygentem i pedagogiem ‒ rozmawia Leszek Gęsiak SJ

Leszek Gęsiak SJ: Panie Profesorze, kiedy mówimy Krzysztof Penderecki, to w świecie pojawiają się jak gdyby trzy odsłony: kompozytor-dyrygent-pedagog, a być może są jeszcze jakieś inne. Która z nich jest Panu najbliższa?

Krzysztof Penderecki: Przede wszystkim jestem kompozytorem – cała reszta pojawiła się później. Miałem to szczęście, że moi rodzice i dziadkowie od najwcześniejszych lat namawiali mnie, bym został muzykiem. A ja połknąłem tego bakcyla od razu, to znaczy mając siedem czy osiem lat. Pierwszą kompozycję napisałem na urodziny mojej babci – jakiś polonez czy kujawiak, i tak się zaczęło. Potem uczyłem się prywatnie w moim rodzinnym mieście, Dębicy, ale były to lata wojenne, a zaraz po wojnie nie było nic, więc jeden z profesorów pisał dla mnie etiudy, żebym miał się z czego uczyć. Po kilku miesiącach sam zacząłem pisać – wydaje mi się, że lepiej od niego – i dopiero wtedy zacząłem się naprawdę interesować muzyką. Potem były lata studiów i doskonalenia. Uczę się do dzisiaj. Muzyka jest dla mnie środkiem porozumiewania się ze światem. Nie mogę sobie wyobrazić życia bez próby napisania choćby paru taktów dziennie. A z drugiej strony jest dyrygowanie – ciekawość pracy z orkiestrą. Bardzo dużo się nauczyłem dyrygując orkiestrami. Bo jednak czym innym jest nauka z książek czy w akademii, a czym innym praca z żywym organizmem, jakim jest orkiestra. Rozszerza się słyszenie, poznaje się instrumenty, a ponadto dochodzi sama przyjemność kształtowania muzyki, interpretacja.

Kiedy w roku 1959 jury II Konkursu Młodych Kompozytorów Związku Kompozytorów Polskich rozkodowało godła zgłoszonych partytur, okazało się że I, II i III miejsce zdobył nieznany 26-letni Krzysztof Penderecki. Czy to był moment, od którego wiedział Pan, że siła Pańskiego talentu jest jednak ogromna?

Ja po prostu musiałem dostać pierwszą nagrodę, ponieważ był nią wyjazd na Zachód. Żadnej innej możliwości otrzymania paszportu nie posiadałem. Jak tylko się dowiedziałem, że pierwszą nagrodą jest bilet na Zachód, postanowiłem koniecznie tę nagrodę zdobyć. Żeby się zabezpieczyć, napisałem nie jedną kompozycję, ale trzy – to było dozwolone. Właściwie to była trochę zabawa: tamte trzy utwory były zupełnie różne stylistycznie, co więcej jedną partyturę napisałem prawą ręką, drugą – lewą (a to przecież zupełnie inna kaligrafia), a trzecią dałem do przepisania koledze. Żeby się jury nie zorientowało, że to jeden kompozytor. Miałem szczęście zdobyć wszystkie nagrody i był to poważny krok do przodu, bo zaczęto grać moją muzykę na “Warszawskiej jesieni”, nawiązałem bowiem kontakty i znalazłem wydawcę w Niemczech. W podaniach, które wcześniej pisałem, prosiłem o paszport do Niemiec, ponieważ moim marzeniem było pojechać na kurs muzyki współczesnej w Darmstadt. Ale jak już ten paszport otrzymałem, postanowiłem pojechać do kraju, który koniecznie chciałem zobaczyć – do Włoch. Tak, bez tego wszystkiego jeszcze długo byłbym nieznanym kompozytorem…

A później posypały się zamówienia oraz inne nagrody. Słynna była prestiżowa nagroda UNESCO, za tren Ofiary Hiroszimy, nazywany wtedy 8 minut 37 sekund, bo zdaje się tyle to trwało.

To było godło i przez jakiś czas utwór był tak nazywany, ale potem postanowiłem powrócić do pierwotnego pomysłu – i tytuł brzmi Tren. Zadedykowany Ofiarom Hiroszimy.

Wprowadził Pan w tej kompozycji nieużywane dotychczas niekonwencjonalne instrumenty.

Nie do końca, po prostu zastosowałem nową metodę wydobywania dźwięku z instrumentów smyczkowych, która dotychczas nie była znana, bo to ja ją wymyśliłem. Poza tym zastosowałem nową notację. Ten utwór wciąż, po pięćdziesięciu latach, uważany jest za bardzo awangardowy.

Ten awangardowy okres jednak się w pewnym momencie skończył, bo wraz w kompozycją Pasji według św. Łukasza główne kierunki Pańskiej muzyki uległy zmianie.

Punktem zwrotnym była nie tyle ta Pasja, co Stabat Mater napisana w roku 1962. Moja muzyka poszła jakby dwoma torami. Jednak język awangardy w dalszym ciągu mnie fascynował i powstało szereg utworów awangardowych, ale w Stabat Mater znalazłem klucz do pisania utworów większych rozmiarów. W latach pięćdziesiątych wszyscy kompozytorzy w zasadzie pisali utwory krótkie: pięcio-, dziesięciominutowe. Ja zawsze chciałem pisać duże rzeczy: oratoria, symfonie, opery. I Stabat Mater stała się takim kluczem do napisania Pasji. Nawiasem mówiąc, znalazła się w Pasji jako jedna z jej części.

Od wielu lat w większości Pana utworów pojawiają się wątki religijne: Credo, Agnus Dei, Magnificat, Benedictus, Veni Creator, Te Deum i wiele, wiele innych. Przy obecnych tendencjach zeświecczenia muzyki, w Pańskich dziełach widać bliskość sfery duchowej. Skąd się bierze takie właśnie ukierunkowanie Pana twórczości?

Pochodzę z bardzo katolickiej rodziny. Poza tym wychowałem się w bibliotece. Mój dziadek i ojciec zbierali książki, szczególnie literaturę starożytną, ale oczywiście też teologiczną – to również na mnie wpłynęło. A ponadto przekora. Pierwszy utwór religijny, Psalmy Dawida, napisałem w roku 1957 – muzyka sakralna nie była wtedy ani dobrze widziana, ani wykonywana. W zasadzie moją Pasją otworzyłem taką możliwość. Pamiętam wszystkie trudności przy jej pierwszym wykonaniu. Najpierw absolutnie się nie chciano zgodzić, bo to państwowa orkiestra i państwowy chór… Gdy się wreszcie zgodzili, na afiszu nie można było napisać “świętego”, stąd było Pasja według Łukasza. Tymczasem jednak jakoś tak przypadkowo znaleźliśmy kościół św. Katarzyny – najlepszy pod tym względem w Krakowie, ze znakomitą akustyką. Był wtedy jeszcze w strasznym stanie, przed remontem, praktycznie –ruina. Ale w roku 1967 odbyło się publiczne wykonanie Pasji w kościele św. Katarzyny. Wydaje się, że dokonałem na tym polu jakiegoś przełomu, bo od tego czasu zaczęto grać muzykę religijną w kościołach.

Tak więc, ważne jest, co się wynosi z domu rodzinnego, ale w moim przypadku nie mniej ważny okazał się bunt. Zacząłem pisać taką muzykę właśnie dlatego, że była zabroniona. Nie byłem wówczas bardzo wierzący – właściwie to do religii zbliżyłem się przez obcowanie z tekstami i własną muzykę.

A obecnie? Bardziej wychwala Pan Stwórcę czy też chce, by przez muzykę słuchacze mogli w jakiś sposób doświadczyć obecności Boga?

Ja nie piszę muzyki liturgicznej. Choć niektóre utwory można za takie uważać, choćby Agnus Dei, to jednak moja muzyka jest owszem religijna, ale nie liturgiczna. Ja właściwie nigdy nie napisałem mszy. Credo miało być mszą. To znaczy, zacząłem od Credo, bo jak wiadomo Credo jest najtrudniejszym tekstem. Bałem się go i choć miałem zamówienie na mszę, to napisanie Credo zabrało mi bardzo dużo czasu – pięć czy sześć miesięcy – stąd zabrakło czasu na napisanie całej mszy. I tak już zostało.

A czy jest szansa, że cała msza kiedyś powstanie?

To chyba niemożliwe, bo skoro Credo trwa godzinę, to cała msza musiałaby trwać dwie i pół godziny. Wydaje mi się, że taki długi utwór formalnie by się rozleciał.

W 1980 roku dedykował Pan swoje Te Deum ojcu świętemu Janowi Pawłowi II. Czy ten człowiek, który korzeniami również sięga Krakowa, wpisał się w jakiś szczególny sposób w Pańskie życie i twórczość?

Karol Wojtyła, nie tylko jako kardynał, ale jeszcze jako ksiądz czy potem biskup był bardzo popularną postacią w środowisku krakowskim kulturalnym. Pojawiał się na wszystkich koncertach; pamiętam, że bywał nawet na jazzowych. Przy tym, ja się bardzo interesowałem teatrem, no i kilka razy go spotkałem w Teatrze Kotlarczyka. Ponadto, Tadeusz Kantor był kuzynem mojej mamy, tak że ja właściwie spędziłem pierwsze moje lata właśnie w tym środowisku. A Wojtyła, jak wiadomo, bardzo się interesował teatrem, literaturą w ogóle, no i muzyką też.

W tej chwili pracuje Pan nad kolejnym monumentalnym dziełem, które zostanie wykonane na rozpoczęcie Igrzysk Olimpijskich

Nie – to chciałem sprostować, bo ktoś podał do prasy, że piszę na otwarcie Igrzysk. Nie, nie! To jest zamówienie festiwalu w Pekinie i ten utwór – VIII Symfonia (rozszerzona, bo już ją napisałem trzy lata temu, teraz dopisuję kilka nowych części) – będzie tam wykonany. Równolegle do igrzysk olimpijskich będzie się w roku 2008 odbywał w Pekinie festiwal muzyczny.

Poszerzona 8 Symfonia?

Tak, dopisuję właśnie pięć nowych części. Będzie to utwór długi – siedemdziesięciominutowy, ale to są cudowne teksty: o przemijaniu. Właściwie na początku chciałem poświęcić utwór muzyczny moim drzewom, który posadziłem w Lusławicach. Pomysł może trochę dziwny, chyba żaden kompozytor nie interesował się drzewami, ale to jest moja akurat pasja. Gdy więc zacząłem wertować teksty, okazało się, że jest wiele bardzo głębokich, nie tylko o drzewach, ale obrazujących nasz stosunek do przyrody i do przemijania. Jak przemija człowiek, podobnie przemija drzewo, stąd symfonia nazywa się Pieśniami przemijania. Wszystko napisałem do niemieckich tekstów, cudownych zresztą: Hessego, Rilkego, Eihendorfa, Goethego.

Wspomniał Pan na początku naszej rozmowy, że dyrygentura bardzo wiele wnosi do Pana twórczości, bo jest pracą z żywym organizmem, który w pewnym sensie chyba też weryfikuje pracę kompozytorską. Dyrygował Pan wieloma znakomitymi orkiestrami na całym świecie. Jak wygląda ten element weryfikacji własnej pracy na żywym organizmie orkiestry?

Myślę, że najważniejsza jest ciekawość – jak się napisało utwór, jak się go da zrealizować z orkiestrą, co wcale nie jest takie proste, bo trzeba przecież jakoś tą orkiestrą zawładnąć, żeby grała absolutnie tak, jak chce dyrygent, nie jak sama chce. Poza tym jest jeden ważny element – niemożliwość ogarnięcia zapisem i przelania na papier w każdym detalu tego, co powstaje w wyobraźni podczas pisania utworu. Gdy się dyryguje orkiestrą, to w pewnym stopniu przybliża się to, co “między nutami”, czego nie udało się zapisać.

A czy kompozytor – zaczynając pracę nad utworem – widzi już cały rezultat, czy też jest to proces, którego końca przewidzieć właściwie się nie da?

Da się, chociaż nie od pierwszego dnia. Ja akurat mam taką wyobraźnię, że nawet często śni mi się to, co aktualnie piszę. Później wstaję i zdaję sobie sprawę, że tego, co słyszałem we śnie, nie jestem w stanie przelać na papier. To, co piszę, jest jednak o wiele uboższe.

Czy oznacza to również, że świat dźwięków, którymi w ogóle dysponujemy – tak jak świat słów – jest zbyt ubogi, by przekazać rzeczywistość?

Oczywiście, ciągle wszak piszemy na instrumenty historyczne.

Pan jednak używa wielu instrumentów niekonwencjonalnych…

Dlatego, że się nie mieszczę w konwencjonalnych. Szukając nowych dźwięków, często muszę wymyślić instrument, na przykład tubafony, których użyłem w Siedmiu bramach. Sięgam też do instrumentów perkusyjnych Wschodu: Chin czy Japonii. To wszystko jest rozszerzeniem palety barw orkiestrowych, ale ciągle osiemdziesiąt czy dziewięćdziesiąt procent używanych instrumentów stanowią te skonstruowane w siedemnastym czy osiemnastym stuleciu, na przykład skrzypce – skrzypiec nikt nie potrafi tak zrobić jak siedemnasto- czy osiemnastowieczni mistrzowie włoscy.

Czyli są rzeczy, które potrafią przetrwać niejedną epokę. Ale pozostała jeszcze trzecia odsłona Krzysztofa Pendereckiego – pedagoga. Jest Pan Profesor od dawna związany z Państwową Wyższą Szkołą Muzyczną, obecnie Akademią Muzyczną w Krakowie. Był Pan tej uczelni rektorem. Czy łatwo być w Pana sytuacji również pedagogiem?

Bardzo trudno. Kilka razy właściwie chciałem się poddać. Dlatego, że nie da się wykształcić kompozytora. Ja to widzę po sobie – sam kształciłem się przez kilkanaście lat u różnych profesorów. Cztery lata studiów w akademii muzycznej to – nawet gdy się studentowi poświęca dużo czasu – zbyt krótki okres kształcenia. Jeżeli na przykład pianista postanawia studiować kompozycję, to zaczyna prawie od zera, trzeba go uczyć wszystkiego: harmonii, kontrapunktu – nie wszyscy przecież kończą średnią szkołę muzyczną. Czas studiów jest bardzo krótki. Kiedyś praktykowało się u mistrza po dziesięć, piętnaście lat. Uważam, że nie da się nauczyć kompozycji, chyba że poświęci się temu dwadzieścia lat.

Zatem, spoglądając nieco w przyszłość, jak może wyglądać polska kompozycja za dwie, trzy, cztery dekady?

Ostatnio wszystko stało się podejrzanie łatwe, z powodu komputerów. Brakuje przeżycia, jest tylko naciskanie guzików. Ja zaczynałem w pracowni mistrza i przechodziłem konkretne etapy, i trwało to lata, zanim rzeczywiście opanowałem rzemiosło. Właśnie, rzemiosło – dzisiejszym kompozytorom przeważnie brakuje rzemiosła. Niektórzy są nawet zdolni, ale po prostu nie mają żadnego rzemiosła – to ich najważniejszy problem. Tu wychodzi za krótki okres kształcenia. Osobiście jestem bardzo krytycznie nastawiony do tej nowej generacji, która z jednej strony ma bardzo łatwo, bo ma wszystko w jednej maszynce i wszystko w gruncie rzeczy może, bo cały materiał jest gotowy, tylko go jakoś poukładać i z tego robić kompozycję, ale z drugiej strony zatraca się wtedy wyobraźnię.

Panie Profesorze, czy ktoś, kto bardzo często podróżuje, bardzo dużo pracuje, kto jest obecny na wielu scenach całego świata – ma też życie prywatne i czas tylko dla siebie?

No, przyznam, że nie bardzo. Z tym, że ja jestem człowiekiem dobrze zorganizowanym, ponieważ mam jakiś taki imperatyw, żeby wstać rano i zacząć dzień od pracy. Wstaję o szóstej, siadam nad papierem i komponuję. Poza tym, mam pasję – to mój ogród, a raczej park dendrologiczny, w którym mam około półtora tysiąca gatunków drzew. Kolekcjonuję je od przeszło trzydziestu lat. To jest pasja, która się nie kończy, a wręcz odwrotnie, bo ciągle pojawiają się jakieś nowe odmiany, poza tym nie wszystko u mnie rośnie, próbuję często wprowadzać nowe gatunki, choć wiem, że raczej nie przeżyją. No, chyba, że się zmieni klimat. To też zabiera czas. Ale jeżeli się coś lubi, to się czas znajduje. Choćbym był nie wiem jak zajęty, dla moich Lusławic zawsze znajduję czas.

Od wielu lat jest Pan również związany z Jastrzębią Górą, która – choć leży bardzo daleko od Krakowa – dzięki Pańskiej obecności i patronatowi może organizować wspaniałe letnie festiwale Słowo i muzyka u jezuitów. Czyżby Pan Profesor zakochał się w Jastrzębiej Górze? A jeżeli tak, to co sprawiło, że ta miłość skoncentrowała się właśnie na tamtym miejscu?

Nie wiem, to pewnie przypadek. Mieliśmy kiedyś zarezerwowane miejsce na wakacje w pobliskiej Karwi, ale po przyjeździe okazało się, że jest zajęte. Nie wiem, jak to się stało, w każdym razie ktoś nam dał adres w Jastrzębiej Górze, tam akurat było miejsce, no to zostaliśmy. Na czterdzieści dwa lata. To znaczy, ja tu przyjeżdżam w każde wakacje; tu powstała masa moich kompozycji, między innymi Te Deum, ale i Jutrznię tutaj pisałem, i niektóre symfonie. Gdy dzieci były małe, przyjeżdżaliśmy tu przynajmniej na sześć tygodni, czasem na dwa miesiące. Obliczyłem kiedyś, że spędziłem tu trzy lata życia, może nawet więcej…

Tak, to jest moje ukochane miejsce. Przyjeżdżam wciąż do tego samego domu, który oczywiście się rozrósł. Mam w sobie coś z kota – przywiązuję się do miejsca. Co więcej, ponieważ napisałem tutaj tyle utworów, wydaje mi się, że tu zawsze mam coś do napisania. Tak samo jest zresztą w Krakowie i w Lusławicach. Mam trzy ukochane miejsca, do których po prostu wracam…

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Jezus Zmartwychwstały - czyli ostateczny horyzont Pendereckiego
Komentarze (1)
JS
~Jan Staszewski
2 kwietnia 2020, 19:28
Szanowny Autorze, logosu w znaczeniu religijnym próżno szukać w języku kompozytorskim Pendereckiego, choćby się i chciało na siłę. Piszemy o rzeczach nie do udowodnienia naukowymi środkami, zatem (niestety) pozostaje zgodzić się, że o gustach się nie dyskutuje. Wiedz jednak, że ludzie nie są muzycznie głupi chociaż nie wszyscy mają wykształcenie muzyczne. Nowe szaty cesarza nie lśnią bardziej tylko dlatego, że (programowo) tytuły odnoszą się do wartości chrześcijańskich. Sięgnij głębiej; Pärt, Messiaen - tam jest „to coś”, co nawraca na naszą wiarę, otwiera oczy, również oczy duszy, zdumiewa PIĘKNEM, którego nigdy u Pendereckiego nie było. Poczytaj o takich ludziach jak Jean-Rodolphe Kars. Muzyka Pendereckiego od początku tworzona była z wyrachowanym oportunizmem, pod publiczkę. Lutosławski - największy polski kompozytor XX wieku nigdy nie zniżył się do tego poziomu. Chociażby Jego imienia trzeba bronić, by wkrótce nie okazało się, że jest inaczej niż jest (bo fortuna robi wrażenie).