Londyńska zagadka

(fot. _dChris/flickr.com)
Dominik Ciołek SJ

Obserwując rozruchy w Londynie z perspektywy religijnej, najbardziej niepokoi nie słabość chrześcijaństwa na Wyspach, ale głębokie przekonanie szabrowników, że rabowane dobra im się należą.

Dlaczego młodzi ludzie wyszli na ulice, by kraść i demolować? Podsumujmy najbardziej popularne diagnozy z ostatnich tygodni. Przyczyny z górnej półki to: brak Boga w cywilizacji Zachodu, patologie życia rodzinnego, niski poziom moralności i dominacja egoizmu etycznego, atomizacja społeczeństwa liberalnego (i liberalizm w ogóle, jak chcą niektórzy), erozja zobowiązań wobec drugiego człowieka i zanik odpowiedzialności za dobro wspólne.

A bardziej politycznie: porażka ideologii "multi-kulti" i polityki socjalnej w Wlk. Brytanii, która wyprodukowała pokolenie konsumpcyjno-roszczeniowe, niski poziom szkolnictwa, wreszcie lokalne objawy światowej recesji. Jakkolwiek diagnozy światopoglądowe są z reguły bardziej kontrowersyjne, to polityczno-społeczne interpretacje zamieszek znalazły bezpośrednie oparcie w faktach. Wielekroć w komentarzach zwracano uwagę, że młodzi ludzie nie rabują jedzenia, ale laptopy i smartfony. Na zdjęciach widzieliśmy bynajmniej nie żebraków, ale modnie ubranych londyńczyków, którzy rabowali markowe sklepy odzieżowe.

Media religijne, ze swej natury, widzą chaos na ulicach jako mniej lub bardziej bezpośredni rezultat ateizmu i obojętności religijnej.

Czy istotnie brak Boga/religii może być traktowany jako kardynalna przyczyna ostatnich rozruchów, albo szerzej kryzysu kulturowego Zachodu? Użyjmy skrótu myślowego i powiedzmy, że tak, zastrzegając, że jest to prawdą w pewnym stopniu. Chrześcijaństwo, które określało większość wymiarów życia Europejczyków przez setki lat, nie zapobiegło niepokojom społecznym i rozlewowi krwi, nawet w idealizowanym Średniowieczu. Owszem, człowiek wierzący w Boga miłości i sprawiedliwości może łatwiej znaleźć argument, który powstrzyma go przed rabunkiem czy popełnieniem morderstwa. Wiara stwarza możliwość zaniechania i dostatecznie je motywuje, ale nie ogranicza w sposób mechaniczny (przed-refleksyjny) wolności wyboru. Raczej poszerza pole manewru.

Nie kwestionuję zaniku instynktu religijnego jako jednej z przyczyn, które mogły doprowadzić do wydarzeń w Londynie, ale jest to argument nie pierwszy i nie jedyny. Krytyka religijnego paraliżu cywilizacji Zachodu i niesłusznie często ośmieszana "jak trwoga to do Boga" logika działania są typową reakcją ludzi wierzących, którzy znaleźli się w sytuacji zagrożenia życia i próbują odnaleźć sens tego, co się stało. W tym sensie jest to reakcja pozytywna, która rozpoczyna proces przezwyciężania egzystencjalnego chaosu. Jednak uzasadnienie teologiczne, a już z pewnością cytowanie Biblii, nie wystarczą w sytuacji, kiedy całe i w sporej mierze obojętne religijnie, brytyjskie społeczeństwo musi zmierzyć się z konsekwencjami wstrząsu.

Po odpowiednio nagłośnionych procesach i zasądzeniu wyroków, potrzebne będzie raczej nie obrzucanie się z lewa na prawo politycznym błotem, ale nienalezienie wspólnej platformy porozumienia, na której spotkają się wszyscy, bez względu na wyznanie, Brytyjczycy zainteresowani rozwiązaniem problemu. Określenie minimalnego konsensusu, który będzie zawierał pakiet przyczyn i sposobów ich likwidacji, skonsoliduje ponadpartyjne porozumienie i uruchomi niezbędne reformy. Budowanie tegoż konsensusu winna rozpocząć analiza faktów, czyli przyjrzenie się temu, co działo się i wciąż dzieje się na ulicach, i co widać na zarejestrowanych materiałach filmowych. Rozpoczynanie społecznej konwersacji od uzasadnień natury metafizycznej przyniosłoby efekt przeciwny do zamierzonego.

W dużej mierze dialog o faktach już się rozpoczął i przyniósł wymierne efekty w postaci wyeliminowania ze sfery publicznej stereotypowych skojarzeń: londyńskie rozruchy nie były rebelią ideologiczną, czy ruchem zorganizowanym w strukturę władzy, nie były też reakcją z klucza rasowego. Gołym okiem widzieliśmy na licznych zdjęciach młodych ludzi różnych kolorów skóry, których łączyły nie polityczne hasła czy cytaty (w tłumie nie było żadnych transparentów), ale archetypowe akty przemocy w postaci wandalizmu i kradzieży.

W pewnym momencie, skąd wielu upatrywało pomocy, mogło nadejść nowe niebezpieczeństwo. Brytyjski rząd rozważał poważne ograniczenie wolności słowa. Łatwo tu o wylanie dziecka z kąpielą. Nie tylko i nie przede wszystkim szabrownicy używali smartfonów i facebooka, ale i ci, który usiłowali się przed nimi bronić. Choć trudno wyobrazić sobie skrajną cenzurę internetu w Wlk. Brytanii, nawet po ostatnich rozruchach, to jeszcze trudniej pomyśleć w jaki sposób ograniczenie wolności słowa, mogłoby na dłuższą metę przywrócić trwały pokój na ulicach w jakimkolwiek państwie prawa. Premier Cameron spanikował, wiedząc, że jest winny dopuszczenia zaistniałej sytuacji i niemrawej reakcji policji. Jednak rządowe decyzje muszą być kalkulowane na zimno nie tylko ze względu na skalę oddziaływania, ale przed wszystkim ze względu na naturę anglosaskiego sądownictwa i możliwość powstania niebezpiecznych precedensów prawnych.

Mimo wszystko najbardziej niepokoi drastyczne poczucie quasi-sprawiedliwości, które motywowało akty przemocy w Londynie. Chuligani niszczyli to, czego nie mogli wziąć, budynki i samochody, i kradli, to, co dało się ze sobą zabrać, najczęściej uciekając z nowym nabytkiem pod pachą. Przekonanie, że elitę społeczną i polityczną Wlk. Brytanii oraz ludzi w kapturach różni tylko skala działania, zdeterminowało świadomość uczestników rozruchów. Chuligani przesłali do mediów nieskoordynowany, ale czytelny komunikat: podczas, gdy politycy i finansjera okradają całe społeczeństwo, my bierzemy tylko to, co się nam należy. Wedle tej specyficznej logiki, skala kradzieży określa stopień jej legalności. Okradanie państwa jest legalne i stało się normą, za kradzież telefonu idziesz do więzienia. Chora sytuacja usankcjonowała chore zachowanie.

Młodzi ludzie wyszli na ulice, kiedy zorientowali się, że policja nie kontroluje dzielnic. Wiedzieli, że będą bezkarni. Kradli sprzęt elektroniczny i modne ciuchy, bo z socjału wystarczało im w zupełności na jedzenie i ubranie. Nie sformułowali postulatów politycznych, bo nie otrzymali wykształcenia, które pozwoliłoby im wykreować własną świadomość polityczną. Nigdy nie widzieli siebie jako obywateli. Z bagażem ostatnich wydarzeń będzie im jeszcze trudniej wejść w, zresztą coraz bardziej zdezorganizowane, brytyjskie społeczeństwo.

Potępienie pełnoletnich chuliganów idzie całą parą, a londyńscy sędziowie mają pełne ręce roboty. Co jednak z ich młodszymi towarzyszami? Co będzie, kiedy ci pierwsi wyjdą z więzień? Tu na pierwszy plan wysuwa się kwestia nie tyle doraźnej penalizacji, ale odpowiedzialności elit i sprawiedliwości społecznej. Trudno oprzeć się wrażeniu, że olbrzymie skandale finansowe i niemalże zaprogramowany na zysk kilku korporacji, kryzys finansowy ostatnich kilku lat, skutecznie podważyły zaufanie społeczeństw Zachodu do swoich politycznych liderów. Czy polityczne i finansowe elity, które latami propagowały antyspołeczną wykładnię życiowego sukcesu, prowadzoną w duchu etycznego egoizmu i prymitywnego kapitalizmu, uderzą się we własne piersi? Czy łatwa krytyka chuliganów doprowadzi do refleksji nad głębszymi przyczynami kryzysu społecznego? Czy Brytyjczycy zaczną zauważać, że problemów dzielnic ubogich nie da się rozwiązać bez zreformowania londyńskiego City? Ryba psuje się od głowy, także i w Anglii.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Londyńska zagadka
Komentarze (1)
P
PPW
29 sierpnia 2011, 16:31
 Ryba psuje się od głowy, także i w Anglii. kiedy zrezygnuje się z piewszego przykazania, żadne już nie istnieje...