Miłosierdzie uratuje świat [WYWIAD]
List biskupów polskich do niemieckich oraz to, że po papieżu Polaku wybrano Niemca to konkretne przejawy ingerencji Boga w dzieje świata - mówi abp Alfons Nossol.
Przyznaje, że ze względów politycznych kwestia pojednania polsko-niemieckiego "chwytała" bardzo trudno, także u wielu wiernych. Emerytowany biskup opolski opowiada też o spotkaniach z wybitnymi teologami XX wieku, dyskusjach z Janem Pawłem II dobrych i złych cechach Lutra, o potrzebie teologii niemieckiej we współczesnym Kościele, przyszłości ekumenizmu i "nowej wędrówce ludów" w Europie.
Rozmowa z abp. Alfonsem Nossolem, emerytowanym biskupem opolskim:
Tomasz Królak (KAI): Gdy 18 listopada 1965 r. polscy biskupi przekazywali niemieckim współbraciom słynny list ze słowami: "udzielamy wybaczenia i prosimy o nie", miał Ksiądz Arcybiskup 33 lata i był doktorem teologii. Czym była dla Księdza ta wiadomość - gromem z jasnego nieba, powiewem nowości, przejawem prawdziwego ducha chrześcijaństwa?
Abp Alfons Nossol: - Tym wszystkim razem. To naprawdę było wielkie wydarzenie. I choć wtedy nie potrafiłem wyrazić tego podobnie jak ów list, to jednak wewnętrzne, człowiecze, kapłańskie marzenie zostało spełnione.
Rzeczywiście było to wówczas Księdza marzeniem?
- Tak, bo jednak żyłem tutaj, w tym tyglu i już wtedy byłem przekonany, że dialog jest językiem macierzystym ludzkości - choć jeszcze nie umiałem tego tak nazwać. Dialog pomaga wrogów przekształcić w przeciwników, a przeciwników w przyjaciół.
My bezpośrednio po 1945 r. byliśmy na ten dialog wprost skazani, bo znaleźli się tutaj wszyscy uciekinierzy, przesiedleńcy i wypędzeni z Kresów Wschodnich. Zanim Dolny Śląsk stał się całkowicie wolny, zostali oni umieszczeni na Górnym Śląsku i z pół roku czekali, aż będą mogli ruszyć dalej, na Dolny Śląsk, gdzie czekały na nich domy, pola. Usiłowano wszystkim, którzy byli gospodarzami, rolnikami, zrównoważyć straty, przekazując im tutejsze ziemie. Niemniej to, że musieli opuścić strony rodzinne, przeżywali bardzo głęboko. Zwłaszcza ludzie starsi, siedzieli na tych swoich walizach przez pół roku, czasami nie wypakowywali się, bo żywili przekonanie, że do stron rodzinnych, do właściwego domu będą mogli wrócić. Ta okoliczność aż prosiła się pojednania. Muszę przyznać, że wymianę listów już wtedy, na bieżąco doceniałem należycie. Byłem przekonany...
...że dzieje się historia.
- Tak, że dzieje się historia i że to jakiś nowy początek tego, czego pragnie serce chrześcijańskie, zwłaszcza tutaj, w tych stronach. Wiemy, że poeci śląscy zwykli byli określać Śląsk jako krainę serca myślącego i rozumu kochającego. Wielki literat Andreas Gryphius z Głogowa mawiał: "Przebudź się serce moje i pomyśl". Uzupełniał go późny romantyk górnośląski Joseph Freiherr von Eichendorff spod Raciborza, który nakazywał swojemu sercu, by nauczyło się myśleć. I dlatego Śląsk to kraina serca myślącego i rozumu kochającego. A równocześnie jakby Arka Przymierza, kraina - pomost pomiędzy Wschodem i Zachodem.
List biskupów polskich to owoc "serca myślącego i rozumu kochającego"?
- Tak. To piękne, że właśnie Kościół wystąpił z tą inicjatywą, i to w kontekście najwyższego forum, jakim był II Sobór Watykański. Na każdym prawowicie zwołanym soborze obecny jest Duch Święty. To On uskrzydlił naszych biskupów do aktu, który - z uwagi na ówczesny kontekst polityczny - można określić mianem prawdziwie heroicznego. Trudno mi sobie wyobrazić, by do tej wymiany listów miało dojść w okolicznościach innych aniżeli aula soborowa.
A więc gdyby nie to zgromadzenie, to do wymiany listów w ogóle mogłoby nie dojść?
- Tak uważam. Bez szczególnego wpływu Ducha Świętego nasi biskupi na ten heroizm by się nie zdobyli.
Państwowa propaganda odpłaciła naszym biskupom zmasowanym atakiem, którego siła była chyba dla nich zaskoczeniem, podobnie jak niechętna reakcja znacznej części społeczeństwa?
- Biskupi się tego nie spodziewali, choć jednak mogli przypuszczać... Drugim wydarzeniem, przy którym Duch Święty pozwolił sobie na swego rodzaju luksus, było to, że papież z Polski przygotował drogę papieżowi z Niemiec. To kolejny przejaw obecności Boga w historii świata.
Tak to Ksiądz Arcybiskup odebrał? Że oto Bóg namacalnie ingeruje w ludzkie dzieje?
- Tak. Od samego początku żyłem w przekonaniu, że to jest wydarzenie ogólnokościelne, ogólnoeuropejskie; że oto rozpoczyna się autentyczny proces pojednania polsko-niemieckiego. Wspaniale nazwał to na Westerplatte prezydent Niemiec Joachim Gauck podczas 70. rocznicy zakończenia II wojny światowej. Powiedział, że jeżeli ten proces się rozpoczął - pomimo tego, co na przestrzeni dziejów sobie uczyniliśmy, zwłaszcza podczas ostatniej wojny - to jest to cud.
Czy jednak, powracając do wydarzeń z 1965 r., nie odnosi Ksiądz Arcybiskup wrażenia, że biskupi niemieccy zostali zaskoczeni owym powiewem Ducha Świętego?
- Myślę, że jednak dali się temu powiewowi porwać ze względu na Sobór. Ale w episkopacie niemieckim byli też biskupi, którzy dążyli skrycie do rozpoczęcia tego procesu, jak choćby ówczesny arcybiskup Berlina Julius Döpfner. Na początku lat 60. w uroczystość św. Jadwigi, głównej patronki berlińskiej katedry, wygłosił on kazanie na temat polsko-niemieckiego sąsiedztwa i pokoju między naszymi narodami. Powiedział, że Niemcy muszą się przygotować na wiele poświęceń, wyrzeczeń i wysiłków, żeby w tej części Europy zagościł autentyczny pokój. Wtedy bardzo wzięto mu to za złe.
Pierwsze chęci nawiązania kontaktu pomiędzy tymi wielkimi mężami stanu i Kościoła spełzły na niczym. Wiem od przyjaciela, który uczestniczył w organizowaniu tej rozmowy, że inicjatywa wyszła wówczas od kard. Döpfnera. Potem jednak kard. Stefan Wyszyński wrócił na nowo do idei, by podjąć rozmowy o pojednaniu. I do takiego spotkania - nieoficjalnego i utrzymywanego w tajemnicy - rzeczywiście doszło. Było to bodajże w roku 1961. Ale i to spotkanie zostało w pewnym sensie uprzedzone przez memorandum Kościoła ewangelickiego z 1965 r., jeszcze przed spotkaniem biskupów polskich i niemieckich na forum Soboru. List ewangelików był dość radykalny, bo nazywał kwestie polityczne po imieniu, czego nie zawierał ani list biskupów polskich, ani niemieckich. Najistotniejszy element dotyczył oczywiście zachodniej granicy Polski. Nasi biskupi spodziewali się, że po liście Kościoła ewangelickiego wyraźnie odezwą się niemieccy biskupi katoliccy i że będą wpływali na polityków, aby Niemcy pogodziły się z faktem granicy na Odrze i Nysie.
A z tym nie było łatwo i trudno się temu dziwić, także z polskiej perspektywy. Jasne jest, że to Hitler rozpętał piekło na ziemi, ale z chrześcijańskiej zwłaszcza perspektywy trzeba uwzględnić rany i cierpienia tysięcy niemieckich wypędzonych...
- Widzi pan, to jest istotny element. Kanclerzowi Helmutowi Kohlowi i całej polityce niemieckiej braliśmy za złe, że tak zwlekali z oficjalnym uznaniem granicy zachodniej. Stało się to dopiero w roku 1972 za czasów kanclerza Willy`ego Brandta - pamiętamy jego gest uklęknięcia pod pomnikiem Bohaterów Getta w Warszawie.
Dalszym owocem wymiany listów było wydarzenie poprzedzające zjednoczenie Niemiec, choć zorganizowane dosłownie kilka dni po upadku muru berlińskiego: Msza św. pojednania w Krzyżowej z udziałem kanclerza Kohla i premiera Tadeusza Mazowieckiego. Wówczas też towarzyszyło Księdzu Arcybiskupowi przekonanie, że Bóg wkracza w historię?
- Zdecydowanie tak. Kanclerz Kohl powiedział mi przed Mszą: "My mamy czas, po to tutaj przyjechaliśmy, dlatego proszę powiedzieć to kazanie także po niemiecku". I tak się stało. A rozpocząłem je od wspomnienia wymiany listów.
Trudno bez polsko-niemieckich listów wyobrazić sobie kolejne znamienne gesty pojednania Kościoła w Polsce: z Ukraińcami, a potem z Rosjanami. Tamto wydarzenie posłużyło jako pewien model, który do takich działań wręcz zachęcał.
- Tak, mieliśmy już wzór, realną możliwość działania oraz przekonanie, że warto zaryzykować, bo to może "chwycić". Ale ze względów politycznych kwestia pojednania polsko-niemieckiego "chwytała" bardzo trudno, także u wielu wiernych.
Nie było łatwo...
- Oj, nie. Będąc na KUL-u wśród studentów, księży i profesorów, napotkałem wiele oporów. W decyzji biskupów dostrzegam akt heroiczny. Do tego heroizmu - raz jeszcze przypominam - mógł "przymusić" ich tylko Duch Święty, a nie jakiekolwiek kalkulacje, polityczne czy inne.
Gotowość do pojednania, coś, co w chrześcijańskich sercach powinno być obecne nieustannie, nie jest rzeczą prostą w realiach życia...
- Nie jest. Musimy też rozróżniać między porozumieniem i pojednaniem. Porozumienie realizuje się poprzez dialog, dekrety itp. Natomiast autentyczne pojednanie nigdy nie dojdzie do skutku bez przebaczenia. Ten, kto pierwszy przebaczy - ten jest zwycięzcą. Dlatego, wedle mojego chrześcijańskiego przekonania, nie ma pojednania bez łaski przebaczenia. A przebaczenie jest naprawdę heroizmem. Zresztą nam, chrześcijanom - wszystkim, niezależnie od wyznania - został zlecony, jak stwierdza Apostoł Narodów w 2 Liście do Koryntian, "urząd jednania". Polscy biskupi wzięli to bardzo serio. Oczywiście zadziałała jeszcze ta szczególna okoliczność, jaką był okres przygotowań do Milenium. Jestem też pewien, że bez pojednania polsko-niemieckiego nie byłoby jedności Europy.
Czy w późniejszych latach rozmawiał Ksiądz Arcybiskup z kard. Wyszyńskim na temat wydarzeń z 1965 r.?
- Tak, on nawet mnie zmuszał do objęcia posługi biskupiej tu, na Opolszczyźnie, jako kogoś, kto dobrze zna tutejsze uwarunkowania. Rzeczywiście znam je, bo pięć i pół roku chodziłem do szkoły niemieckiej, a dopiero potem 1 września 1945 r. przeszedłem do szkoły polskiej. Nie było to łatwe, bo literackiej polszczyzny nie znałem, porozumiewaliśmy się polsko-śląskim narzeczem, w którym rdzenie słów czerpią z trzech języków: morawsko-czeskiego, polskiego i niemieckiego.
Nie jest tajemnicą, że pierwotnie nie chciał Ksiądz Arcybiskup przyjąć posługi biskupiej. W późniejszych latach tłumaczył, że jako członek Konferencji Episkopatu Polski nie miałby takiej swobody teologicznej jak wcześniej. Bycie biskupem ogranicza teologiczną wolność?
- Oczywiście, bo wtedy już nie można pójść za swoim życiowym hobby - koniec z teoretyzowaniem, bo duszpasterstwo jest praktyką. Z czasów KUL-owskich bardzo wiele zawdzięczam księdzu profesorowi Wincentemu Granatowi [1900-1979, dziś Sługa Boży - KAI]. W 1965 r. został rektorem uczelni, a ja po habilitacji przejąłem jego katedrę. W swoich wykładach ks. Granat chciał być zawsze na bieżąco z tym, co dzieje się w Kościele. Tuż po ukazaniu się dekretów soborowych zabrał się do ich analizy teologicznej, ale w ściśle praktycznym zastosowaniu, był bowiem wcześniej sandomierskim katechetą. Zachęcił mnie, bym mocno "tkwił" w języku niemieckim, tłumacząc prace teologiczne z tego obszaru. Bardzo też chciał, żebym w doktoracie podjął jakiś wątek z teologii niemieckiej, bo jak podkreślał, tej teologii potrzebujemy.
Trzeba tu zaznaczyć, że wtedy teologia europejska bazowała jeszcze na teologii francuskiej, zwłaszcza Nouvelle Théologie i encyklice "Humani generis" Piusa XII z 1950 r. Dopiero potem nastąpił przełom i na naszym kontynencie zaczęła dominować teologia niemiecka, tak jak dziś anglosaska, przeważnie analityczno-logiczna.
A czy dziś Kościół potrzebuje teologii niemieckiej?
- Oczywiście, weźmy choćby tę w wydaniu Benedykta XVI, tę esencjalną teologię, która przyszła po tej nieco bardziej fenomenologiczno-pastoralnej, w której, dodajmy, przełomową rolę odegrał Jan Paweł II.
Kard. Ratzinger już jako papież napisał coś tak wspaniałego jak encyklika "Deus Caritas est". Przecież nikt tak jeszcze nie mówił o miłości! On zawsze zabierał się do wszystkiego esencjalnie i, o dziwo, w sposób zrozumiały. To jest głębia.
Jeżeli więc mówimy o tej nowej teologii, która przyszła wraz z Soborem Watykańskim II i została skonkretyzowana pastoralnie w dużej mierze przez Jana Pawła II, to musimy dodać owo pogłębienie esencjalne, które przyniósł światu Ratzinger, a dzisiaj - Franciszek. Mam na myśli owo charakterystyczne dla niego ukonkretnienie, i to w oparciu o Boga, który jest całkowicie Inny. To sformułowanie - "totaliter aliter" (całkowicie inny) zostało przypomniane na ostatnim Synodzie na temat rodziny: Bożą sprawiedliwością jest miłosierdzie. To jakby było nielogicznie, ale ta "nielogiczność" w tym przypadku ukazuje Boga właśnie całkowicie innym. W tej chwili dziejowej "największą herezją" wydaje się być brak miłosierdzia pośród chrześcijan!
Czy Kościół w Polsce ma wystarczająco dobrą teologię? Czy potrafimy twórczo absorbować to, co najlepsze w teologii światowej?
- Zawsze usiłowaliśmy to robić. KUL odegrał tu rolę przełomową. Gdy Akademia Petersburska musiała zniknąć, całą bibliotekę przewieziono do Lublina. KUL był w pewnym sensie kontynuacją akademii.
Ksiądz rektor Granat zapewniał mnie, że mogę zaprosić każdego zachodniego teologa, uniwersytet daje mi do dyspozycji samochód. Dzięki temu gościliśmy naprawdę wielkich, w tym ks. Ursa von Balthasara [teolog szwajcarski, 1905-1988] czy ks. Karla Rahnera [teolog niemiecki, 1904-1984]. Woziłem ich do Warszawy, do Krakowa i przy tej okazji - do Nysy i Opola.
Ależ w tym samochodzie musiały toczyć się rozmowy...
- Rzeczywiście, zwłaszcza jeżeli chodzi o ks. Rahnera. Przygotowałem sobie 47 pytań do niego. Z tym, że on nie bardzo lubił jeździć samochodem... Kiedy podróżowaliśmy ostatni raz, wracając ze Śląska do Krakowa, zapytał: "O co by jeszcze koledze chodziło?". No więc stawiałem kolejne kwestie. W pewnym momencie chciał się dowiedzieć, ile jeszcze mam tych pytań. Odpowiedziałem, że siedem. "Aha, to zdążymy" - odparł (śmiech). Okazuje się, że ks. Rahner był także bardzo praktyczny... Gdy przyjechaliśmy na KUL, gdzie miał wykład, oświadczył, że po obiedzie, a przed wykładem, musi się krótko zdrzemnąć. W moim małym pokoiku łóżko było wkomponowane w ścianę pełną książek, w tym różne opasłe tomiszcza. Ks. Rahner spojrzał na nie i mówi: "Kolego, to jest niebezpieczne! Te grube encyklopedie trzeba było ułożyć na dole, a nie tak wysoko, bo to grozi śmiercią naukową" (śmiech).
Czesław Miłosz napisał przed laty, że jeśli w Polsce nie powstała żadna herezja, to dlatego że nie było tu mocnej teologii. Czy w ogóle można mówić o takiej zależności?
- Zacznijmy od tego, iż może być tak, że heretyckie ujęcia powstają wskutek braku teologicznej głębi. Ale trzeba też przyznać, że herezje bardzo często rodziły się na tle ściślejszego precyzowania i pogłębiania teologicznego. Tak, że coś w tym rzeczywiście jest.
Na marginesie: podczas długiej rozmowy z Miłoszem nawiązałem do pracy habilitacyjnej ks. prof. Jerzego Szymika o teologicznym wymiarze jego twórczości. Zapytałem: "Panie poeto, proszę szczerze odpowiedzieć, co pan sądzi o tej książce?". A on na to: "Muszę być szczery, skoro rozmawiam z arcybiskupem, więc powiem, że dziwiłem się, że jestem aż takim teologiem" (śmiech). I zamknął temat.
Teologia polska była dość swoista, ale do Soboru Watykańskiego II bazowała, jak prawie cała teologia wschodniej i południowej Europy, na myśli francuskiej. W Niemczech z kolei zawsze były wielkie i żywe szkoły teologiczne, zarówno szkoła historycyzująca, jak i szkoła logicznego pogłębiania tej nauki. Tam też rodziły się najrozmaitsze prądy myślowe, także ujęcia skrajne, w których przeakcentowywano jakieś wcale nie najistotniejsze, lecz właśnie peryferyjne aspekty teologiczne. Wtedy też dochodziło do różnego typu wypaczeń. Ale i w ten sposób można teologię pogłębiać, bo te wypaczenia niejako zmuszają do doprecyzowania myśli.
Swoją habilitację poświęcił Ksiądz Arcybiskup myśli wielkiego protestanckiego teologa Karla Bartha? To był, intelektualnie i duchowo, owocny czas?
- Skoncentrowałem się na chrystologii i chrystocentryzmie Bartha, ale dzięki wydarzeniu Wcielenia. Jak to ujął Jan Paweł II, najkrótszą drogą do Boga jest człowiek. Poprzez Wcielenie Bóg stał się człowiekiem. Dlatego nie ma autentycznej teologii zbliżania się do Boga bez człowieczego pojednania, usiłowania zrozumienia każdego człowieka w jego wyjątkowości. Bóg nie potrafi jednego: nie potrafi klonować, zawsze stwarza oryginały. Czasem za duże, ale każdy jest naprawdę oryginalny. I to jest wspaniałe, to jest Boże.
Napisałem więc habilitację o wpływie Bartha na współczesną chrystologię katolicką. Tę pracę bardzo chciał recenzować ks. prof. Granat, który gorąco poparł mój pomysł na tę rozprawę. Tymczasem oburzyli się nią i ks. von Balthasar, i - w pewnym sensie - ks. Ratzinger. U obydwu wykazałem bowiem wpływ Bartha.
Z kard. Ratzingerem jesteście dobrymi znajomymi...
- Znamy się 47 lat. Odwiedzaliśmy się nawzajem, bywałem też u niego, gdy został papieżem.
Ale co do Bartha, to się odcinał?
- Tak. Mówił, że to nie jest żaden wpływ. Ja na to: Joseph, dobrze, udowodnię ci to. Otworzyłem jego książkę i pokazywałem kolejne miejsca. Na co Ratzinger mówi: "To są tylko terminy". Owszem, odpowiadam, dlatego w swojej pracy piszę, że Barth miał na twoją teologię wpływ formalny, a nie realny, treściowy. Odparł, że jeżeli wprowadzimy takie rozróżnienie, to zgoda.
Barth nie chciał mówić o "Osobach" w Trójcy Świętej. Twierdził, że te Osoby to są sposoby istnienia Boga - jako Ojca, jako Syna i jako Ducha Świętego. I ks. Ratzinger w pewnym sensie to przejął, kiedy pisał o sposobach bytowania Boga. Barth był przekonany, że o Bogu możemy powiedzieć to tylko, co Bóg sam o sobie powie. Inaczej o Bogu mówić nie jesteśmy w stanie, bo jest On "całkowicie inny" - totaliter aliter.
Balthasar też trochę się na moje tezy oburzył. Ale ostatecznie przyznał, że może mam rację, bo kiedy czyta się najważniejszych teologów i spostrzega się jakąś myśl, która rzeczywiście "przybliża" Boga, to można niejako przejąć pewne "drobiny" myśli wskutek podążania za taką odkrywczą intuicją. Balthasar zaproponował mi potem wydanie w Niemczech zbioru moich artykułów. I tak też się stało, napisał do nich wstęp (Der Mensch braucht Teologie. Ansätze zu einer lebensnahen Glaubensreflexion. Einsiedeln, Johannes-Verl., 1986).
Przekonać Ratzingera i Balthasara to nie lada rzecz, to chyba wielka frajda?
- Nie widziałem w tym żadnej frajdy. Po prostu zależało mi na tym, żeby być szczerym. Natomiast bez ks. Ratzingera i Balthasara współczesna teologia katolicka nie istnieje. Często rozmawialiśmy o tym także z Janem Pawłem II, zwłaszcza podczas długich rozmów po kolacji. Te dyskusje się przeciągały, kard. Dziwisz przypominał o obowiązkach na następny dzień. Pamiętam, jak któregoś razu powiedziałem: "Ojcze Święty, już wpół do dwunastej, muszę iść, bo mnie Szwajcarzy nie wypuszczą". "To pójdę z tobą" - odpowiedział.
O czym jeszcze rozmawialiście?
- Jan Paweł II zainicjował w naszej diecezji drogę radykalnego pojednania polsko-niemieckiego. Od roku 1967 papieże przygotowują corocznie orędzie na obchodzony 1 stycznia Światowy Dzień Pokoju. To na rok 1989 nosiło tytuł: "Poszanowanie mniejszości warunkiem pokoju". Dał mi ten tekst do przeczytania, oceniłem, że jest świetny, ale powiedziałem, że zrealizować te idee na Opolszczyźnie będzie dość trudno, bo mniejszością najliczniejszą są tam Niemcy. Odparł: "Wiem, że nie będzie łatwo, ale trzeba zacząć i możesz się już powołać na orędzie papieskie". Tak też zrobiłem, choć zbyt radosnego przekonania na forum całego Episkopatu nie było. Trzeba było troszeczkę odczekać. Ale mając to orędzie, mogłem wyjść mniejszości niemieckiej naprzeciw.
Żeby nie było żadnych napadów ze strony narodowych ultrasów, trzeba było znaleźć miejsce, gdzie odprawiana byłaby co niedzielę Msza św. dla mniejszości niemieckiej. Wybraliśmy Górę Świętej Anny, bo w tym miejscu bije serce Górnego Śląska. Ale, żeby nikogo nie drażnić (bo pamiętałem jeszcze reakcje na list biskupów z 1965 r.), nie mówiliśmy oficjalnie o Mszach w języku niemieckim, ale "w języku serca". I tak też ogłaszali to proboszczowie. Na pierwszą liturgię 4 czerwca 1989 r. przyszły 3 tys. ludzi!
Wspomniał Ksiądz Arcybiskup o staraniach teologii, by "przybliżyć" Boga. Ciekaw jestem, czy Ksiądz, wytrawny i oddany ekumenista, który rozmawia i modli się i z ewangelikami, i z prawosławnymi, stawia sobie pytanie o to, która teologia jest najbliżej Boga? A może "maksymalne" zbliżenie się do Niego umożliwia jedynie suma tych intuicji? Z tym, że one się dopełniają, ale są różne. A przecież Bóg nie chciał podziału?
- Bóg nie chciał podziału, lecz chciał ujęć holistycznych, całościowych. Dlatego uważam, że bez otwartości ekumenicznej dzisiaj nie można być w pełni chrześcijańskim teologiem. Moja zaś ekumeniczna dewiza stanowi, że my, wszyscy chrześcijanie - rzymskokatolicy, ewangelicy i prawosławni - potrzebujemy jeszcze więcej katolickiej szerokości i długości, ewangelickiej głębi (chodzi o Słowo Boże, bo cała nasza wiedza o Bogu jest wiedzą przez Jego Słowo) i prawosławnego dynamizmu (dynamis - tak Ojcowie greccy nazywali wielekroć Ducha Świętego; potrzebujemy dynamizmu teologii wschodniej).
Tak więc otwartość ekumeniczna jest dzisiaj conditio sine qua non. W kierunku tej otwartości szedł Sobór Watykański II, a Jan Paweł II w encyklice "Ut unum sint" nazwał ekumenizm po prostu "imperatywem chrześcijańskiego sumienia".
Ale może pojawić się pytanie, czy owa troistość, o której Ksiądz Arcybiskup mówił, nie mogła jednak zrealizować się w historii jako jedno chrześcijańskie wyznanie. Przecież modlimy się o jedność, nie traktujemy podziału jako błogosławieństwa...
- Podział nigdy nie jest błogosławiony, ale różnorodność ma w sobie coś oryginalnego. Dlatego musimy dziś pójść w kierunku pojednanej różnorodności. I to jest teologia chrześcijańska. Nie będziemy już absolutnie mieć tej "jednolitej" formalnie teologii.
Nie?
- Nie. Dziś widać, że to już niemożliwe. Operatywność logiczna w każdym wyznaniu poszła już za daleko. Musimy się wzajemnie uzupełniać. Oczywiście, ewangeliccy chrześcijanie muszą sobie też powiedzieć, że Marcin Luter chciał wielu dobrych rzeczy, ale luteranizm spowodował też wiele "tragizmu", począwszy od samego podziału.
Tymczasem zbliża się 500. rocznica Reformacji. Czy Ksiądz Arcybiskup wiąże z tą rocznicą jakieś nadzieje?
- Tak, że będzie to wielkie święto chrystologiczne, święto Chrystusa.
A o co ma Ksiądz największy żal do Lutra?
- O to, że doprowadził do wojen chłopskich, w których zginęło ponad 100 tys. szlachty i chłopstwa. No i ta nienawiść do papieża, o którym mówił, że to antychryst. Luter poszedł wtedy za daleko, dał się ponieść swojej czysto ludzkiej oryginalności. Ale, z drugiej strony, chodziło mu wszędzie o Chrystusa. Te jego pryncypia - "Sola scriptura" (Tylko Pismo), "Sola fide" (Tylko wiara), "Sola gratia" (Tylko łaska), "Solus Christus" (Tylko Chrystus), "Soli Deo gloria" (Tylko Bogu chwała) - nie są błędne. I gdyby nie ten ekskluzywizm... Bo bez niego te zasady rzeczywiście przybliżają nam Chrystusa. Gdybyśmy tak w 500. rocznicę Reformacji mogli wspólnie dojść do płaszczyzny wielkiego święta chrystologicznego. Chwały Chrystusa!
Jan Paweł II mówił o głębokiej religijności Lutra, "którą powodowany stawiał z gorącą namiętnością pytania na temat wiecznego zbawienia"...
- W liście do przewodniczącego Papieskiej Rady ds. Jedności Chrześcijan kard. Johannesa Willebrandsa Jan Paweł II napisał, że Lutra można uważać w pewnym sensie za ojca wiary. Ponieważ on chciał wiary. "Sola fide" się liczy, a nie nasze ziemskie rozumowania, bo - powtórzę - o Bogu wiemy to tylko, co Bóg sam o sobie powiedział.
Na przyszłość Kościoła w Polsce patrzy Ksiądz Arcybiskup z nadzieją? Cieszymy się wolnością, ale mamy też obawy, widzimy zagrożenia...
- Czternastu encyklik Jana Pawła II wymazać się nie da.
To jest testament, którego powinniśmy się trzymać i spokojnie patrzeć w przyszłość?
- Tak. On właściwie syntetyzuje współczesną teologię, a jednocześnie ją otwiera na jeszcze inne możliwości analitycznego uściślenia i pogłębienia. Musimy pamiętać, że mamy do czynienia z nieskończoną tajemnicą. My jej nigdy nie wyrazimy jednoznacznie, autentycznie. To zawsze będzie nasze naukowe gdybanie o tajemnicy Boga, który jest nie do ogarnięcia. Powtórzę: Deus totaliter aliter - Bóg jest całkowicie inny, Deus super omnia (Bóg ponad wszystkim). Powinniśmy także spojrzeć w kierunku teologii protestanckiej, która akcentuje dbałość o Słowo Boże, o to, że nasza wiedza o Bogu jest wiedzą przez Jego Słowo.
Część opinii katolickiej wiąże z Kościołem nadzieje na jego mocne zaangażowanie społeczne czy wyraźne wskazania dotyczące rzeczywistości politycznej.
- Kościół nigdy nie może przejść na tory czysto polityczne. To nie jest jego region. Musi operować "w zakresie" tajemnicy Boga, która to tajemnica jest nie do zgłębienia. Nie powinien może brać udziału w jakiejkolwiek demonstracji w obronie jakiejkolwiek politycznej idei, nawet pięknie wyglądającej.
Czy niekończący się napływ uchodźców i imigrantów oznacza koniec Europy w jej dotychczasowym kształcie?
- Nie możemy się odgrodzić i nie przyjmować ludzi, którzy uciekają przed wojną i śmiercią. Musimy wyjść im naprzeciw, ale też popatrzeć realistycznie i powiedzieć sobie, że nie zdołamy przyjąć wszystkich. Trzeba bronić się przed skrajnymi założeniami. Nie możemy zakładać, że przyjmujemy wszystkich ani że nie wpuścimy nikogo. To jest problem, przed którym nigdy w Kościele nie stanęliśmy: nowa wędrówka ludów.
A może powinniśmy i ten proces odczytywać jako przejaw obecności Boga w historii?
- Być może. Być może też ów exodus wpłynie w dużej mierze na islam. Bo nie można mordować ludzi, odwołując się do Allaha, powołując na Boga. To jest wypaczenie, to zrewoltowana teologia, która już nie jest nauką o Bogu, lecz teologią w okowach ideologii i polityki.
Z tego też powodu można by zrozumieć obawy przed przyjęciem tych wszystkich uchodźców, którzy są przeważnie muzułmanami.
- Oczywiście. Mamy prawo się bronić, mamy prawo się lękać, zwłaszcza ideologii, bo to jest największa trucizna. Ideologii zależy na ratowaniu idei za wszelką cenę, nawet za cenę człowieka. Wiemy z historii, jak to wyglądało.
Dlatego tak ważny jest dziś proces pojednania narodów europejskich, Wschodu z Zachodem i szerzej - Północy z Południem. Pierwszy krok to przezwyciężyć aprioryczne uprzedzenia występujące między narodami. Następnie trzeba odideologizować pojęcia i określenia, bo ideologia jest trucizną. I wreszcie: uzdrowić pamięć. Wtedy mamy prawo śmiało popatrzeć w przyszłość, choć wygląda ona groźnie. Ale u kresu tej przyszłości jest Jezus Chrystus jako Droga, Prawda i Życie. On wychodzi nam naprzeciw i chce za wszelką cenę ratować każdego z nas. Papież Franciszek przypomina: miłosierdzie uratuje świat.
Skomentuj artykuł