W głoszeniu Ewangelii polityka nie ma znaczenia

(fot. Lawrence OP/flickr.com)

ludzie potrzebują dziś dwóch rzeczy. Po pierwsze, trzeba być blisko nich: nie wolno mówić ex catehdra, lecz być w każdej chwili otwartym na ich problemy. Po drugie, mówiąc do nich, nie należy odwoływać się do swojego autorytetu, lecz do autorytetu słowa Bożego. Nie można wdawać się w akademickie dyskusje, lecz odwoływać się do Ewangelii - z ks. Józefem Kudasiewiczem, emerytowanym profesorem teologii biblijnej Nowego Testamentu w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, rozmawia Józef Augustyn SJ

Jakie decyzje w życiu Księdza Profesora były najważniejsze?

Bardzo ważne było dla mnie najpierw powołanie kapłańskie. Później czymś ważnym stała się decyzja podjęcia studiów biblijnych. Byłem klerykiem na IV roku seminarium, kiedy wicerektor przedstawił mi tę propozycję. Dostałem dwa tygodnie na zastanowienie się. Nie miałem w ogóle pojęcia o biblistyce, ale intuicyjnie – ponieważ lubiłem Biblię – zgodziłem się. Ta decyzja okazała się ogromną łaską i obficie zaowocowała w moim życiu. Zapoczątkowała moją przygodę z Biblią.

DEON.PL POLECA

W jaki sposób?

Biblia otworzyła przede mną nowy świat, inną wizję pobożności, duchowości i maryjności. Oczywiście nie stało się to od razu, trzeba było parę lat popracować, wiele szukać, a nawet pobłądzić. Widać to na przykładzie mojej pobożności maryjnej. Zadano mi kiedyś pytanie, jak ona się kształtowała. Kiedy zastanowiłem się nad odpowiedzią, stwierdziłem, że rzeczywiście był to proces, w trakcie którego przeszedłem długą drogę. Zacząłem od pobożności, którą wyniosłem z domu – bardzo emocjonalnej, żywej, ludowej. Później w czasie nauki w gimnazjum byłem krótko związany z Sodalicją Mariańską. Ten etap nazywam „pobożnością błękitnych sztandarów”, „bogoojczyźnianą”.

Później w seminarium uczyłem młodszych kolegów dogmatów maryjnych, przygotowując ich do ślubów sodalicyjnych, po których zostawali czcicielami Maryi. Przełomem, który sprawił, że inaczej spojrzałem na Maryję, była lektura dzieła Ludwika Marii Grignion de Montfort Traktat o prawdziwym nabożeństwie do Najświętszej Maryi Panny. Była to pierwsza książka teologiczna, która pokazała mi, że teologia tak bardzo łączy się z życiem – życiem Kościoła i człowieka. Do tej pory pod okiem wspaniałych profesorów tylko studiowałem dogmaty, uczyłem się ich. Tymczasem Traktat wprowadził mnie na drogę głębszej pobożności maryjnej. Pogłębiła ją z czasem lektura dokumentów Soboru Watykańskiego II oraz studia biblijne i choć dziś sądzę, że wielu propozycji św. Ludwika Marii nie przyjąłbym do końca (na przykład idei niewolnictwa), jednak to właśnie z jego książki wyniosłem przekonanie, że teologię powinno się uprawiać w kontekście Kościoła i życia.

Ksiądz Profesor dotyka tutaj sedna problemu życia duchowego i życia religijnego w ogóle, to znaczy niebezpieczeństwa oddzielania nauczania od życia. Myślę, że rzeczywiście grozi to i księżom, i świeckim zaangażowanym w ruchy religijne.

Myślę, że teologia, wykładana w Polsce już na tylu wydziałach, nie przekłada się zupełnie na życie Kościoła. Często uprawia się ją po to, żeby zdobywać stopnie naukowe, awansować. Bywa, że teolog – naukowiec, siedząc w zaciszu swojej pracowni, nie ma w ogóle pojęcia o tym, co się dzieje w jego Kościele.

Czy Ksiądz Profesor nie jest zbyt surowy w tej ocenie?

Nie chciałbym uogólniać, ale w większości przypadków tak jest. Istnieje nawet taki pogląd, że zniżanie się do ludzi, do Kościoła, ubliżałoby teologii i temu, kto się nią zajmuje. Tymczasem dzięki studiom biblijnym doszedłem do wniosku, że teologia biblijna Nowego Testamentu wyrastała z potrzeb Kościoła. Św. Łukasz na przykład pisał dla swojego Kościoła. Czytając jego Ewangelię, poznawałem życie tego Kościoła, jego problemy, trudności. To samo można powiedzieć o innych ewangelistach czy o św. Pawle. Wszyscy oni pisali dla Kościoła. Nawet teksty skierowane do konkretnych osób odnosiły się do wszystkich, do Kościołów. Dziś autor często nawet nie dostrzega czytelnika. Jak więc może pisać, nie wiedząc, dla kogo to robi?

Nieco inna sytuacja ma miejsce w Europie Zachodniej. Tam, obok ściśle naukowych wydawnictw, pojawiają się różne serie przybliżające treści teologiczne wiernym. Robią to jednak specjaliści, a nie dyletanci.

Myślę, że w niezwykły sposób życie z nauką łączył jezuita, o. Alfred Cholewiński. Był biblistą dużej klasy, a przecież wykładał w sposób tak prosty, że my, klerycy, słuchaliśmy go zauroczeni.

Ojciec Cholewiński przez długie lata łączył pracę na najwyższym poziomie z posługą w Neokatechumenacie, w którą był głęboko zaangażowany. Później całkowicie poświęcił się posłudze i głosił wspaniałe katechezy, będąc niezwykle ofiarnym i wspaniałym katechistą. Jestem dumny, że miałem takiego ucznia.

Gdy mówię o łączeniu teologii z życiem, nie mam na myśli tego, by rezygnować z pracy naukowej, lecz by prowadząc katedrę, zauważać poza grupą specjalistów także zwyczajnych ludzi, głodnych słowa Bożego. Teologia bowiem nie jest wiedzą mandarynów, lecz diakonią w Kościele.

Wspomniał Ksiądz o swojej drodze maryjnej. Co robić, by polska pobożność maryjna stała się naprawdę wyrazem wiary w Jezusa, czyli by Maryja naprawdę prowadziła nas do Jezusa?

Jest to istotnie wielki problem. Oczywiście nie chodzi o zmianę samej mariologii, lecz o to, by pobożnych ludzi kształtować rzeczywiście po chrześcijańsku. Kiedyś głosiłem homilię komentującą perykopę o Samarytance, w której Jezus objawia prawdziwy kult Ojca – w Duchu i Prawdzie. Wyszedłem od pieśni „Serdeczna Matko, opiekunko ludzi, niech Cię płacz sierot do litości wzbudzi”. Pytałem: „Gdzie się podział Ojciec? Czy nie jesteśmy sierotami z wyboru?”. Podobnie pytałem o Ducha Świętego w jedną z kolejnych niedziel – o Ducha, którego do tej pory nazywa się „Bogiem nieznanym”.
Uważam, że pogłębienie pobożności maryjnej powinno polegać na tym, by otworzyć ludzi na pełne chrześcijaństwo. Jesteśmy już chrześcijanami od ponad tysiąca lat, a w powszechnej świadomości nie doszliśmy nawet do tego, że jesteśmy dziećmi Bożymi, że chrześcijaństwo jest trynitarne.

W jaki sposób przeżywać to, o czym Ksiądz Profesor mówi, w praktyce?

Trzeba przekazywać całą prawdę. Nie wolno Matki Bożej wyłączać z kontekstu trynitarnego. Oczywiście nie jest to tylko wina ludzi. Wiara rodzi się z tego, co się słyszy, tym zaś, co się słyszy, jest słowo Chystusa. Główną odpowiedzialność ponoszą ci, którzy głoszą nieprawidłową mariologię albo jej przytakują. Od Soboru Watykańskiego II minęło wiele lat i trzeba zapytać, ile z tego, co Sobór wniósł w mariologię, przeszło do polskiej pobożności maryjnej. Jeżeli będziemy rzeczywiście otwierać oczy na piękno i pełnię chrześcijaństwa, wówczas odnajdziemy Matkę Najświętszą, obok Boga Ojca, Ducha Świętego i Chrystusa. Wyrwanie Maryi z kontekstu Trójcy Świętej prowadzi wprost do takiej postawy, jak w pieśni „Serdeczna Matko”. To proste, tylko trzeba chcieć to zrozumieć. Wielką winę w kreowaniu takiej niebiblijnej i nieosobowej mariologii ponoszą niektóre sanktuaria maryjne. Najbardziej bolesne jest to, że absolutnie nikt tego nie dostrzega i nie koryguje, nawet ci, którzy mają obowiązek to czynić. Pobożność maryjna jest zupełnie „puszczona na żywioł”.

Myślę, że Ksiądz Profesor dotyka tutaj zasadniczej sprawy – „chcenia”, zaangażowania i twórczości.

Według mnie największą bolączką polskiego chrześcijaństwa jest brak takiej postawy. Można w tym miejscu sparafrazować Wyspiańskiego: „Siła by już mogli mieć, tylko oni nie chcą chcieć”. Faktycznie, „chcenia” często nie ma, nie ma też ambicji osobistej twórczości. A przecież tworzyć można wszędzie i na każdym polu, także głosząc homilię czy katechizując dzieci. Na przykład przygotowując coś, nie szukać gotowych konspektów, ale pomodlić się, pomyśleć, sięgnąć do źródeł. Zresztą to zaczyna się już podczas studiów. Ileż trzeba się nieraz nawalczyć ze studentami, by przygotowując na przykład prace magisterskie, nie ściągali, nie kopiowali, lecz próbowali sami tworzyć.

Czy nie jest to jednak kwestia wpływu kultury, w której żyjemy? Dawniej na przykład ludzie tworzyli muzykę, grali w gronie rodzinnym. Dziś jest to coraz rzadsze. Po co tworzyć muzykę, gdy można kupić gotową płytę?

Rzeczywiście, współczesna kultura sprzyja pasywności. Dawniej, zanim ksiądz wyszedł na ambonę, musiał wcześniej pomyśleć o tym, jak i co ma powiedzieć. Dziś może przeczytać cudze kazanie ściągnięte z Internetu. W ten sposób rodzi się grono specjalistów z różnych dziedzin i grono tych, którzy tylko konsumują. Taka postawa niestety „wciska się” do duszpasterstwa i do życia religijnego.

Jak zatem zapalać młodych ludzi do postawy twórczości?

Myślę, że trzeba poważnie przemyśleć sprawę formacji. Chodzi o formację człowieka w ogóle, ale chciałbym zwrócić uwagę na formację seminaryjną. Czy czasem seminarium nie uczy człowieka bierności? Jeżeli czyta się skrypt, wykłada go, a potem odpytuje z niego na egzaminie, to w jaki sposób kleryk może uczyć się twórczości? W formacji seminaryjnej wciąż jest za mało ćwiczeń, często też sami wykładowcy nie umieją ich prowadzić. A jeśli je prowadzą, nie egzekwują od kleryka zadanej pracy. Przeprowadza się reformy studiów w seminarium, ale polegają one na wprowadzaniu dodatkowych zajęć czy przedmiotów lub na ich znoszeniu, tymczasem chodzi o coś zupełnie innego. Pasywność formacji seminaryjnej przekłada się później na pasywność podczas pracy w parafii. Najbardziej widać to na katechezie. Młodzi księża sami słuchali wykładów, więc gdy idą do szkoły, tam także wygłaszają wykłady. Unikają dyskusji i stawiania pytań. Uczniowie mają pytania, ale często są zbywani, bo nie ma czasu, bo nie zdąży się wszystkiego wyłożyć, bo nie potrafi się odpowiedzieć.

Czy Ksiądz Profesor w swojej praktyce dydaktycznej próbował wprowadzać inne metody zaangażowania i uczyć twórczości?

Oczywiście że próbowałem to robić, przynajmniej na tyle, na ile było można. Miałem na przykład cotygodniowe spotkania w konwikcie, jednak nie chciałem podczas tych spotkań wykładać jakiegoś cyklu tematycznego. Bardziej chodziło mi o to, by to, co mówię, było czymś osobistym, przeze mnie przemyślanym i przekazanym. Może taka postawa przyniosła jakiś owoc w tych osobach, do których mówiłem?

Przez kilka lat wykładałem w seminarium lubelskim przedmiot „Pismo Święte w przepowiadaniu”. Dłuższy czas szukałem metody przekazu, aż wreszcie wypracowałem pewien sposób. Wspólnie czytaliśmy wszystkie czytania z niedzieli lub święta, wspólnie odnajdywaliśmy jedną przewodnią myśl i wspólnie komponowaliśmy homilię. Klerycy notowali, czasem próbowali wypowiedzieć to, do czego doszliśmy. Takie zajęcia zajmowały tylko jedną godzinę w tygodniu, ale trwały przez kilka lat. Oczywiście klerycy nie otwierali się od razu.

Pasywność z góry zakłada reakcje odbiorców. Przychodzimy z czymś gotowym i czujemy się bezpieczni, bo wiemy, czego oni potrzebują. Tymczasem twórczość, o której mówimy, jest trudna i stawia człowieka przed wielką niepewnością.

Jednak ta niepewność ma miejsce tylko na początku. Gdy wchodzi się w pewne środowisko, nabiera się rozeznania jego potrzeb.
Swoim studentom chciałem uświadomić pewną rzecz: pięć lat uczą się w seminarium, a później czasami nie potrafią z tego, co im włożono do głowy, skorzystać, nie potrafią niczego stworzyć. Mówię często swoim uczniom, żeby na początku i na końcu nauki w seminarium zmierzyli sobie poziom inteligencji. Jeżeli poziom ten będzie niższy po zakończeniu nauki, mają prawo iść do rektora po odszkodowanie, ponieważ w ciągu sześciu lat stali się nie mądrzejsi, lecz głupsi (tak się niestety może stać po kilku latach siedzenia i słuchania). Być może ich sytuacja zmieni się, gdy trafią do parafii, która ma mądrego proboszcza. Jeśli tak się nie stanie, całe życie będą jak magnetofon powtarzali cudze myśli. A to jest grzech przeciwko własnej osobowości.

Brzmi to poważnie i mocno: „grzech przeciwko własnej osobowości”.

Oczywiście że tak. Jeżeli młodzi ludzie spróbują medytować nad tekstem, wydobędą to, co w nich gdzieś zapadło. Wystarczy czasem pomodlić się w ciszy i bywa, że do głowy przychodzą cudowne myśli. Gdy w ten sposób ćwiczy się przygotowanie homilii, rodzi się ogromna radość i osobiste zaangażowanie.

Myślę, że problem pasywności i twórczości dotyczy nie tylko Kościoła, ale także zwyczajnych relacji – rodzinnych, wychowawczych.

To prawda. Jest na przykład wielu ludzi nieszczęśliwych z powodu pasywności rodziców. Kiedy jednak człowiek spotka na swojej drodze dobrego spowiednika czy psychoterapeutę, stara się przezwyciężyć to niedobre „dziedzictwo”. Zmaganie, walka w życiu, w wierze są bardzo ważne.

Co więc robić, by ludzi młodych nauczyć walczyć?

Może zaproponować im rekolekcje ignacjańskie? A może prowadzić nauczanie w małych grupach? Na pewno prowadzić pracę bardziej indywidualną z każdym człowiekiem. Znowu na przykładzie seminarium widzę, że w mniejszych grupach można więcej zrobić. Nie tyle przez wykłady, ale przez pobudzanie ludzi do twórczości. Oczywiście potrzebni są do tego kompetentni i doświadczeni wychowawcy.

Czy można mówić o tych trudnych sprawach, nie raniąc ludzi równocześnie?

Myślę, że tak. Prowadziłem kiedyś dzień skupienia. Mówiłem brutalnie: „Jestem stary, z doświadczenia wam mówię...”. Mówiłem o tym, że trzeba myśleć. Klerycy w seminarium wiodą dosyć wygodne życie – z refektarza do kaplicy – trzy kroki, z pokoju na wykłady – dwa kroki. Nawet na spacery nie wychodzą do ogrodu, tylko kiszą się w tych swoich klitkach. Czy w takich warunkach wychowują się mężczyźni? Przecież seminarium to nie kurnik albo pieczarkarnia. Nie można wszystkiego podtykać pod nos, bo uczy się w ten sposób pasywności. Sądzę, że w seminarium przydałaby się gimnastyka, a także całościowa katecheza, czyli przekazywanie treści nie tylko na poziomie umysłu, ale tekże angażując wzrok przez obraz czy słuch przez muzykę. Chodzi o to, by w kształcenie, także przyszłych księży, angażować całego człowieka.

Jak Ksiądz Profesor scharakteryzowałby dzisiejsze potrzeby duchowe ogółu ludzi? Jak pomóc ludziom zagłębić się w życie duchowe?

Przez ponad dwadzieścia lat dwa razy do roku prowadziłem dzień skupienia dla świeckich pracowników Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i na tej podstawie mogę powiedzieć, że ludzie potrzebują dziś dwóch rzeczy. Po pierwsze, trzeba być blisko nich: nie wolno mówić ex catehdra, lecz być w każdej chwili otwartym na ich problemy. Po drugie, mówiąc do nich, nie należy odwoływać się do swojego autorytetu, lecz do autorytetu słowa Bożego. Nie można wdawać się w akademickie dyskusje, lecz odwoływać się do Ewangelii. Nie można też wdawać się w politykę. W swoim czasie na KUL-u były przynajmniej trzy lub cztery opcje polityczne. Tymczasem nawet mając jakieś sympatie polityczne, w przepowiadaniu należy się wznieść ponad nie. Duszpasterz jest ojcem wszystkich. W czasach Chrystusa istniały różne frakcje polityczne i religijne (faryzeusze, saduceusze, zeloci). Jezus nie przystąpił do żadnej frakcji, był ponad nimi, był dla wszystkich. Teolog przyłączając się do jednego ugrupowania, staje się znakiem podziału i ideologiem, a nie teologiem.

Podobne uwagi dotyczą słowa pisanego. Ludzie są dzisiaj zmęczeni, teksty więc powinny być krótkie, zwarte i treściwe. Trzeba iść raczej w kierunku Ewangelii i dać ludziom to, o czym mówi Ojciec Święty – kontemplację postaci Chrystusa. Trzeba wzywać ludzi do kontemplacji, gdyż nie zbawią nas formuły i wykłady, lecz żywa Osoba Chrystusa.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

W głoszeniu Ewangelii polityka nie ma znaczenia
Komentarze (2)
Jadwiga Krywult
27 kwietnia 2010, 12:38
W "głoszeniu" polityki Ewangelia ma znaczenie. Ma znaczenie, ale jakie ? Są rózne opcje: 1. Ewangelia jest własnością PiS. 2. Jarosław powinien juz poprzestać na studiowaniu Ewangelii.
K
katolik
27 kwietnia 2010, 10:25
Ślepi prowadzą ślepych. <a href="http://tradycja-2007.blog.onet.pl/ ">tradycja-2007.blog.onet.pl/ </a>