Józef Augustyn SJ: nie sposób rozeznać ile w samobójstwie kapłana lęku, a ile świadomego wyboru
"W szukaniu przyczyn konkretnego samobójstwa usiłujemy wiązać pewne fakty, okoliczności, ale i wtedy zwykle wiemy bardzo mało. Czy jest w psychice księdza słaby punkt, który narażałby go na samobójczą śmierć?" - pyta ceniony duszpasterz.
Publikujemy treść rozmowy:
Tomasz Królak (KAI): Temat samobójstw księży porusza opinię publiczną jakoś szczególnie. Jest to trudne doświadczenie zwłaszcza dla katolików, wywołuje u nich niezrozumienie i przygnębienie. Bo wydawać by się mogło, że księża są „impregnowani” nawet na samą myśl o takim czynie.
Józef Augustyn SJ: To są jedynie wyobrażenia o nas. Nikt na nic nie jest zaimpregnowany. Człowiek jest istotą złożoną, jakąś tajemnicą także dla samego siebie. Jego reakcje i zachowania w trudnych sytuacjach są mało przewidywalne. Kiedy coś uderzy w niego, wówczas ujawnia się, na co jest odporny, a na co nie. Najlepiej sprawdza się to w sytuacjach traumatycznych, na przykład w czasie wojny. Często bohaterami stawali się ludzie niedoceniani, z trzeciego, czwartego szeregu. Zagrożenie wyzwalało w nich nieraz pokłady wewnętrznej mocy, odwagi, poświęcenia i współczucia. A z drugiej strony ludzie z sukcesami, osiągnięciami nieraz zawodzili, a zdarzało się, że zdradzali, szli na współpracę z wrogiem. Odporność szkła sprawdzamy uderzając w nie, najpierw delikatnie, potem silniej, aż przychodzi granica, kiedy ono pęka. W człowieku tej granicy nie da się wyznaczyć. I dotyczy to także księży.
Już samo pana pytanie ujawnia, że bywamy zaliczani do jakiejś innej kategorii mężczyzn, o większej odporności. Zwyczajnym mężczyznom może przydarzyć się samobójstwo, ale nie księdzu. I to jest błędne myślenie. Odporność ludzka na zagrożenie i stres jest wypadkową wielu czynników: jakiegoś naturalnego „wyposażenia” psychofizycznego, wychowania, doświadczenia życiowego, osobistej kultury, moralności, zażyłości z Bogiem. W normalnych warunkach sam zainteresowany nie jest w stanie ocenić, na co go stać, a na co nie, w sytuacji granicznej.
Czyli – zdaniem ojca – samobójstwa księży niczym nie różnią się od samobójstw innych mężczyzn?
Od strony psychologicznej, moralnej nie różnią się. Klerykalizm, zakorzeniony w podświadomości, nie pozwala nam oderwać się od myślenia, a dotyczy to zwłaszcza nas duchownych, że jesteśmy jakimś odmiennym gatunkiem mężczyzn, jakby nieco lepszym, odporniejszym. Wszystko, co dzieje się dzisiaj złego z księżmi, biskupami a nawet kardynałami, może służyć za dowód, że jesteśmy takim samym gatunkiem mężczyzn, jak wszyscy. Nadzwyczajna jest jedynie nasza rola, czy – powiedzmy nieco podniośle – nasza misja, którą podejmujemy, przekonani, że jesteśmy „powołani”. Św. Augustyn mówił: „z wami jestem chrześcijaninem, dla was jestem biskupem”. Jako człowiek wierzący niczym od was się nie różnię, mam tylko inną funkcję we wspólnocie.
Klerykalizm, zakorzeniony w podświadomości, nie pozwala nam oderwać się od myślenia, a dotyczy to zwłaszcza nas duchownych, że jesteśmy jakimś odmiennym gatunkiem mężczyzn, jakby nieco lepszym, odporniejszym.
Za przypisywany sobie „status” wyjątkowych mężczyzn, płacimy nieraz wysoką cenę: złudne oczekiwanie lepszego traktowania, domaganie się przywilejów, dystansowanie się wiernych do nas. Ukrywanie pedofilii przez niektórych przełożonych, bywa motywowane takim myśleniem: „co prawda wykorzystywał nieletnich, ale on jest wyjątkowy, tyle dobrego zrobił dla diecezji, dla miasta, zbudował dwa kościoły itd.”. Aktualne przykłady w prasie.
Już blisko 10 lat temu, po kolejnym takim dramatycznym wydarzeniu, tłumaczył Ojciec: „Kościół w takiej sytuacji jest zobowiązany pomóc wiernym ustosunkować się do tych tragicznych wypadków, by mogli przeżywać je w duchu Bożego miłosierdzia oraz ze zrozumieniem i współczuciem dla ludzkiej kruchości: cudzej i własnej”. Ale mam wrażenie, że w praktyce, duchowni, także biskupi, boją się publicznie odnosić się do takich wydarzeń i tłumaczyć je wiernym.
Wszyscy się boimy, ponieważ samobójcza śmierć to wielkie oskarżenie pod adresem wszystkich, którzy znali zmarłego, i to niezależnie, czy on sam miał takie intencje. Dotyka ona zwłaszcza środowiska kapłańskiego, w którym się formował, pracował. W kontekście samobójczej śmierci pytania same się narzucają, także wtedy, gdy nie mamy sobie nic do zarzucenia. Jak myśmy go traktowali? Czy jakimś zaniechaniem nie przyczyniliśmy się do jego śmierci? Dlaczego w swojej rozpaczliwej sytuacji nie szukał naszej pomocy? Jaka jest nasza formacja seminaryjna? Jakie miał on oparcie w swoim przełożonym? Przełożony księdza ma być dla niego ojcem – tak mówi ostatni Sobór.
Znaczy to, że jakieś braki w tym ojcostwie mogą prowadzić do owych sytuacji granicznych?
To niebezpieczne pytanie. Łatwo uderzyć w drugiego cudzą śmiercią. Samobójcza śmierć mocno oskarża, budzi w otoczeniu silne poczucie winy. Uczucia te trzeba poddawać rozeznaniu i kontroli recta ratio – prawego rozumu.
Jaki jest najsłabszy punkt w psychice księdza, to znaczy taki, którego osłabienie może powodować myśli o samobójstwie?
Myśli samobójcze w sytuacjach granicznych miewa wiele osób, także duchowni. Przecież niczym istotnym nie różnimy się od innych. Są niemal naturalnym odruchem, gdy zostajemy doprowadzeni do granicy wytrzymałości. Victor E. Frankl pisze w swoich wspomnieniach z obozów koncentracyjnych, że każdy niemal więzień, choćby przez chwilę, rozważał możliwość odebrania sobie życia. Myśl o samobójstwie rodziła się pod wpływem beznadziejności sytuacji. A mimo to samobójstwa w obozach były raczej rzadkością. Święty Ignacy Loyola w autobiografii wspomina także o pokusie samobójstwa w kontekście uciążliwych skrupułów. Męczyły go myśli, by rzucić się w przepaść. Wyznaje, że powstrzymywało go jedynie przekonanie, że taki czyn nie podobałby się Bogu. Nie trzeba się bać myśli samobójczych, ale przede wszystkim nie wolno ich ukrywać. Wypowiadane tracą stopniowo swoją destrukcyjną siłę.
Przed kim je wypowiadać?
Wobec jakiejś osoby zaufanej: spowiednika, kierownika duchowego, przyjaciela, terapeuty. Gdy chcemy podzielić się swoimi myślami samobójczymi z najbliższymi z rodziny, trzeba to gruntownie rozeznać, czy oni to udźwigną, i czy będzie to pomocne we wzajemnych relacjach.
Chciałbym wrócić do najsłabszego punktu w psychice księdza, który może być punktem zapalnym dla takiej drastycznej decyzji.
Na decyzję samobójstwa wpływają dziesiątki „drobnych przyczyn”, okoliczności, zdawałoby się przypadkowych sytuacji, których nie uświadamia sobie ani osoba targająca się na swoje życie, ani tym bardziej ktoś z zewnątrz. W suicydologii wyróżnia się wiele typów samobójstw, ale zakwalifikowanie konkretnego przypadku do określonego typu jest w praktyce niemożliwe. Samobójcy zabierają zwykle swoje tajemnice do grobu. Listy, jakie zostawiają, trzeba uszanować, ale one często nie oddają całej prawdy. Nieraz usiłują naprowadzić na fałszywy trop.
W szukaniu przyczyn konkretnego samobójstwa usiłujemy wiązać pewne fakty, okoliczności, ale i wtedy zwykle wiemy bardzo mało. Czy jest w psychice księdza słaby punkt, który narażałby go na samobójczą śmierć? Myślę, że nie ma. Psychicznie – jak mówiliśmy – nie różnimy się niczym od innych mężczyzn.
Jedna z ważniejszych przyczyn samobójstwa, która w mojej refleksji narzuca mi się, to „osaczenie”, jakaś „bezwyjściowość”, w której ksiądz się znalazł. Trochę tak jak na filmach przyrodniczych, gdy wataha wilków atakuje bezbronne zwierzę. Stanisław Załęski, jezuita, w książce „Psychologia samobójstwa” z 1877 roku pisze, że zwierzę atakowane przez drapieżnika broni się przed śmiercią do końca, a człowiek niestety poddaje się i sam zadaje sobie śmierć.
O jakim osaczeniu Ojciec myśli?
Podam przykłady, które przybliżą myśl. Najpierw osaczenie przez ostre wyrzuty sumienia, chorobliwe poczucie winy. Ksiądz żyje w jakiejś rozpaczy, nienawiści do siebie, w wewnętrznym rozdarciu pomiędzy tym do czego zobowiązał się przed Bogiem i ludźmi, a upadkiem moralnym, nałogami, nadużyciami, z których nie jest w stanie wyrwać się o własnych siłach. Gdy brakuje księdzu skruchy i pokornej wiary w miłosierdzie Boga, sytuacja staje się niebezpieczna, szczególnie wówczas, gdy przeżywa ją w całkowitej samotności oraz w jakimś zaślepieniu na Boskie przebaczenie. Bóg jawi się wtedy jako istota karząca, bezwzględna, żądająca natychmiastowej odmiany życia. Nie wolno rozważać tajemnicy grzechu bez odniesienia do tajemnicy miłosierdzia Bożego. Odrealnione idealizacje w życiu duchowym bywają czasami niebezpieczne. Księża, którzy mają na sumieniu ciężkie grzechy, i nie przyznają się do nich, ani przed sobą ani przed Bogiem, stają się destrukcyjni. Uderzają w innych. A bywa, że uderzają w samych siebie. Byłem tego świadkiem wielokrotnie.
Inny przykład osaczenia, to poczucie całkowitego odrzucenia przez innych, poniżenia, surowego osądu, oskarżenia, ostracyzmu. Tak mogą czuć się księża oskarżeni niesłusznie o wykorzystywanie seksualne nieletnich lub inne ciężkie grzechy. Niestety, zdarza się, że między księżmi tworzą się niekiedy toksyczne układy, przemoc psychiczna, upokarzanie, donosy do kurii. Ksiądz osaczony wewnętrznie i zewnętrznie nie widzi możliwości znalezienia jakiejkolwiek pomocy ani u Boga, ani u ludzi. I nie szuka jej. Trzeci przykład osaczenia, to zależność od przełożonego, któremu – jak mniema ksiądz – nie może zaufać, powierzyć mu swój problem, nawiązać dialog, by znaleźć pomoc.
Jak Ojciec rozumie owo osaczenie w relacji z przełożonymi?
Duchowieństwo porównuje się niekiedy do wielkiej korporacji. Jest to porównanie kalekie. Z korporacji każdy może odejść i nie musi prosić o pozwolenie swojego byłego szefa o zgodę na przejście do innej korporacji. Żadna korporacja też nie przemawia w imieniu Boga i nie zobowiązuje do niczego w sumieniu, jak ma prawo czynić to biskup i prowincjał do swoich podwładnych. W Kościele nie ma demokracji. Jeżeli ksiądz chce się przenieść do innej diecezji, musi mieć dobrą opinię swojego przełożonego, by inny biskup mógł go inkardynować do swojej diecezji. Każdy ksiądz jest całkowicie zależny od swego przełożonego. Musi przyjąć taką pracę, jaką on mu powierzy. Byłem kiedyś na „uroczystości” rozdania dyspozycji neoprezbiterom. Z wielką ciekawością zaglądali do kopert, by dowiedzieć się wreszcie, na jaką parafię pójdą. Nikt wcześniej z nimi o tym nie rozmawiał. Może dzisiaj już tak się nie robi, ale mimo wszystko, sytuacja ta oddaje istotę posłuszeństwa. Brak posłuszeństwa przełożonemu dyskwalifikuje księdza. Historie księży skonfliktowanych z biskupem, śledzone przez media, dają nam wyobrażenie o tym.
Gdy ksiądz wejdzie w konflikt ze swoim przełożonym, może czuć się całkowicie osaczony. Nie wszyscy mają siłę, by sprzeciwić się i otwarcie powiedzieć swoje zdanie.
Gdy ksiądz wejdzie w konflikt ze swoim przełożonym, może czuć się całkowicie osaczony. Nie wszyscy mają siłę, by sprzeciwić się i otwarcie powiedzieć swoje zdanie. W rekolekcjach dla alumnów mówię im, że posłuszeństwo jest przed celibatem. Kto posłuszny jest swemu biskupowi w imię Chrystusa, na pewno zachowa celibat. Bez doświadczenia intymnej więzi z Jezusem, wewnętrznej wolności, pokory, a w pewnych okolicznościach gotowości do znoszenia cierpień i upokorzeń ze względu na Jezusa, sytuacja takiego księdza staje się bez wyjścia. Do tego dochodzą naciski ze strony rodziny, rodziców przyjaciół, parafian. By przebić się przez takie osaczenie, konieczna jest wielka mistyczna modlitwa, w której ksiądz powierzając się Bogu gotów jest dla Niego cierpieć. Jeden z dzienników napisał kiedyś o Polsce, że to nie jest kraj dla słabych mężczyzn. Nawiązując do tego zdania można powiedzieć, że kapłaństwo nie jest dla mężczyzn słabych duchowo, moralnie i religijnie.
Ale dla chrześcijanina, nie ma sytuacji bez wyjścia. Czy wobec tego samobójstwo Księdza oznacza zawsze, iż utracił on wiarę?
Logiczne pytanie. Ale człowiek nie jest „bytem logicznym” i nie jest zaprogramowanym komputerem. W kontekście samobójstwa nie wolno nam stawiać pytania o wiarę zmarłego. Jezusowe „nie sądźcie” odnosi się także do zmarłych, tym bardziej w takich okolicznościach. „O zmarłym tylko dobrze” – to bardzo ludzka i mądra sentencja.
Gdy mówimy natomiast o samobójstwie jako pokusie, która może stawać i przed nami, pytanie o wiarę będzie jak najbardziej słuszne, uzasadnione i bardzo ważne. Każda sytuacja „bez wyjścia” jest zaproszeniem do wiary, wyzwaniem do naśladowania Jezusa w Jego zaufaniu Ojcu, naśladowania go w Jego męce, poniżeniu. Ale bywa, że nasze sytuacje „bez wyjścia”, to konsekwencja naszych grzechów lekceważonych całymi latami. Wówczas sami na siebie zakładamy pułapki. Gdy zabraknie szczerej skruchy, gorzkich łez, otwartości na Boga, regularnej spowiedzi, księdza może ogarnąć jakaś czarna rozpacz.
Trudno tutaj w konkretnych przypadkach domniemywać, ale pewnie mogą być i takie sytuacje, że ksiądz popełnia samobójstwo pod wpływem rozpaczy. Ile w samobójstwie kapłana jest osaczenia, o którym rozmawiamy, zagubienia moralnego, lęku przed przyszłością, choroby psychicznej, ucieczki przed odpowiedzialnością, chęci odegrania się, a ile osobistego świadomego wyboru i wolności wewnętrznej, nie jesteśmy w stanie rozeznać. Zostawmy to wyłącznie Bogu. Tylko On przenika duszę człowieka i wie, kiedy upada, a kiedy wstaje. Jestem przekonany, ze w ostatnim momencie życia wielu zwraca się do Boga.
W książce Halszki Witkowskiej Samobójstwo w kulturze dzisiejszej autorka zamieszcza kopie listów samobójców. Wielu przywołuje Boga, prosi Go o przebaczenie i wyraża nadzieję na życie pozagrobowe: „Bardzo was kocham. Niech mi Bóg wybaczy”; „Nie płaczcie i tak się wszyscy spotkamy”. A jako główny motyw niektórzy podają cierpienie: „Dość cierpienia – taka moja wola”; „Nie jestem w stanie znieść kolejnych upokorzeń”; „Nikt nie wie, co to jest ból”. Wszystkie więc osaczenie osób, które targają się na swoje życie, można sprowadzić do jednego: bezgraniczny ból. Od czasu do czasu wszystkich nas dosięgają sytuacje „bez wyjścia” i nieopisany ból.
Kapłan, który popełnił samobójstwo kilka tygodni temu w przedsionku kościoła po odbyciu sakramentu pojednania, też z pewnością się modlił. Okoliczności niesamowite, wstrząsające. Jak Ojciec to odbiera?
Media nie powinny ujawniać takich szczegółów. W jakiej sytuacji stawia to spowiednika, który nie może komentować tej dramatycznej sytuacji, gdyż obowiązuje go sekret spowiedzi? Dlaczego on to zrobił, jakie były motywy? Czy jego śmierć miała związek ze spowiedzią? Nie mamy prawa snuć takich domysłów. Nie nasza to rzecz. Trudno nam dzisiaj powstrzymać się od moralnego sądzenia innych, choć sami miewamy wiele na sumieniu. Demaskowanie cudzych grzechów z jednoczesnym przymykaniem oczu na własne, każe przywołać Jezusowe słowa: „widzisz źdźbło w oku twego brata, a belki we własnym nie dostrzegasz”.
Ukrywanie pedofilii przez niektórych przełożonych, bywa motywowane takim myśleniem: „co prawda wykorzystywał nieletnich, ale on jest wyjątkowy, tyle dobrego zrobił dla diecezji, dla miasta, zbudował dwa kościoły itd.”. Aktualne przykłady w prasie.
Czytałem ostatnio monografię o współpracy ze służbami PRL pewnego prominentnego, zmarłego już zakonnika. Pokazuje ona, jak precyzyjnie działała ubecka machina infiltracji Kościoła. W książce jest wiele kompromitujących szczegółów. Pomyślałem – gdyby dzisiaj podobna machina ubecka działała w naszych diecezjach, kuriach, klasztorach, mielibyśmy się z pyszna. Nieskończone miłosierdzie Boga ogarnia jednak wszystkie nasze „współczesne” nieprawości i nikt nie będzie o nich czytał w przyszłości.
„Publiczne omawianie” cudzych grzechów bez konieczności moralnej i pokazywanie ich całemu światu, jest nieludzkie. Co trzeba pokazać, to trzeba. I tu – z punktu widzenia społecznego – nie ma miłosierdzia. Osoby, które jawnie zachowują się w sposób nieprawy, tracą prawo do dobrej opinii. Księża, którzy krzywdzili, oszukiwali, nie mogą mieć pretensji, że media źle o nich piszą. „Coście szeptali na ucho, na dachach głosić będą” – mówi Jezus. Ale opowiadać o słabościach moralnych bliźniego dla sensacji, chęci poniżenia go, zemsty, pieniędzy – jest po prostu niemoralne.
Czy kwestia pomocy terapeutycznej dla księży przeżywających kryzys psychiczny nie jest w Kościele tematem tabu, a raczej problemem jakoś zbywanym, na zasadzie: skoro wierzysz, to po co ci specjalista?
Pytanie jest ahistoryczne. Uprzedzenia do psychologii w Kościele mamy już za sobą. W seminariach, zakonach odwoływanie się do psychoterapii jest niemal oczywiste. Zachęca do tego ostatni Sobór. Jan Paweł II powiedział kiedyś, że psychologiczna wrażliwość księdza pomaga wiernym w wyznaniu grzechów. Piękne zdanie. Coraz częściej dochodzi jednak do nadużyć w tej materii. Polegają one na lekceważeniu duchowości i moralności, a przecenianiu możliwości psychoterapii. Terapeuta „rozbierze” problem, ale nie udzieli siły wewnętrznej, światła, nie uwolni od poczucia winy, nie pokaże celu i sensu życia. Pragnienie dobrego życia, nawrócenia, służby innym, miłowania Boga nie płynie z analizy psychologicznej, z psychoterapii. Większy „profesjonalizm” w metodach terapeutycznych przekłada się nieraz na swoiste urzeczowienie relacji terapeuta – pacjent. A gdy terapeuta lekceważy duchowość, moralność i religię, w terapii osób wierzących, zachowuje się raniąco i krzywdząco. Ludzie w czasie rekolekcji skarżą się na nich. To prawda, że religijność niektórych jest jeszcze niedojrzała, infantylna itd. Ale jest i pomaga dźwigać życie. Nad dojrzalszą pracujemy.
Uprzedzenia do psychologii w Kościele mamy już za sobą. W seminariach, zakonach odwoływanie się do psychoterapii jest niemal oczywiste.
Uzależnienia od alkoholu, sukcesu, pieniędzy, pornografii, stosowania przemocy – to nie są najpierw problemy psychologiczne, ale głęboko egzystencjalne, moralne i duchowe. Gdy człowiek latami prowadzi się niemoralnie, psuje się nie tylko jego dusza, ale także jego „psyche”, „rozum”, a nawet ciało. Dla księży, którzy dystansują się do wiary i do Boga, „profesjonalna” psychoterapia bywa niekiedy szkodliwa. Łatwo staje się parawanem dla ukrycia zepsucia moralnego i cynizmu.
A co Ojciec sądzi o obecności przełożonych na pogrzebach księży, którzy popełnili samobójstwo?
Jak to wygląda w praktyce – nie mam na ten temat wiedzy. Ale pana pytanie jest godne uwagi. Sam byłbym ciekaw. Kościół rezygnuje dzisiaj ze społecznego piętnowania samobójców. Nie odmawia im katolickiego pogrzebu, nie odmawia pochówku na poświęconej ziemi – cmentarzu. Myślę, że księża nie odmawiają już dzisiaj pogrzebu osobom, które targnęły się na swoje życie. Dawny sposób traktowania samobójców nie miał na celu – jak sądzę – karania zmarłych, ale miał być przestrogą przed takim czynem dla żyjących.
Śmierć samobójcza kapłana to niewyobrażalny ból, upokorzenie dla rodziny, parafii, jego przyjaciół, grona kapłańskiego i właśnie ze względu na ten ból obecność przełożonego byłaby jak najbardziej pożądana. Pogrzeby nie są najpierw dla zmarłych, ale dla żywych. Ojciec nie może unikać dzieci, gdy one cierpią. „Nie przyszedłem, aby Mi służono, ale aby służyć” – mówi Jezus. Przełożeni winni być z wiernymi, szczególnie wtedy, gdy jest im ciężko na duszy.
Samobójstwo nie jest tylko sprawą tego, kto targa się na swoje życie, ale najbliższych, otoczenia, środowiska. Inaczej mówiąc: takie wydarzenie powinno dawać do myślenia żyjącym.
Samobójstwo w sposób drastyczny pokazuje konsekwencje nieodpowiedzialności za swoje życie ciągnące się niekiedy przez dziesięciolecia. Problem zaczyna się nieraz w okresie dorastania. Przyznam się, że niekiedy przeraża mnie eksperymentowanie ludzi bardzo młodych z życiem: z ludzką miłością, używkami, stosowaniem przemocy, seksualnością.
Nasza rozmowa to nie miejsce na analizę wykorzystania seksualnego małoletnich przez księży, ale – pan pozwoli – krótko i na marginesie. Po wielu, wielu rozmowach z ofiarami i sprawcami widziałem, że problem zaczynał się nieraz we wczesnej młodości od wypuszczenia z klatki demona pożądliwości. Ewagriusz z Pontu mówi, że pożądliwość jest naturalnym i dobrym wyposażeniem człowieka i gdy nad nią panujemy rozumem, wolną wolą i duszą, ona prowadzi nas do nieba. Gdy nad nią nie panujemy, prowadzi do piekła, już tu na ziemi. Samobójstwo to także wielkie wezwanie dla pomagania sobie nawzajem w trudnych sytuacjach. Każde samobójstwo przypomina nam o tym, że życie jest świętością, łaską, darem i tajemnicą, oraz, że nie mamy władzy nad naszym życiem.
W kaznodziejstwie pokazujemy nieraz wiernym fałszywą perspektywę duchową: „im bardziej będziesz się wysilał, tym będziesz szczęśliwszy; ty i cała twoja rodzina”. To nie jest całkowicie prawdziwe. Im bardziej zaufasz Bogu, powierzysz się Jemu, tym będziesz szczęśliwszy. Tak trzeba mówić. Upadniesz, zgrzeszysz, ktoś cię ciężko skrzywdzi, oskarży, odrzuci, poniży – twoje życie nie straci wartości. Nie jesteś w rękach ludzkich. „Nie bójcie się, nic wam nie zrobią – najwyżej was zabiją” – mówi Jezus. Nie jesteś człowieku sam, szukaj pomocy Boga, dobrych ludzi. Wartość życia płynie z Boga, a nie z naszego działania, czy ze sposobu traktowania nas przez innych.
Nasze refleksje o samobójczych śmierciach księży, nie są dla zmarłych, ale żyjących: dla mnie i dla każdego innego, niezależnie od piastowanych godności czy posiadanych tytułów. Im więcej osiągnięć, władzy, sukcesów, tym większa pokusa wyniosłości, pychy, gniewu, zmysłowości. I tym większa pokusa zaślepienia moralnego. A jakiekolwiek osądzanie i demaskowanie osób, które popełniły samobójstwo jest nieludzkie, niemoralne. Trzeba Bogu pozostawić osąd całego ich życia i chwili śmierci. Tak w wypadku księży, jak i każdego innego człowieka, który targnął się na swoje życie. Bóg widzi to, czego my nie widzimy, a często nie chcemy widzieć.
Refleksje, które tutaj snujemy, są trudne – wręcz przytłaczające.
Jestem tego świadom. Dowiedziałem się ostatnio, że w pewnej wspólnocie, która jest mi bardzo bliska, dochodziło do wykorzystywania seksualnego małoletnich. Bolało i byłem przytłoczony, przybity, ba zmiażdżony. Ukojenie przychodzi powoli przez kontemplację przebitego Serca Jezusa i rozważanie Izajaszowych Pieśni Sługi Jahwe: „spodobało się Panu zmiażdżyć Go cierpieniem”, (…) „On był przebity za nasze grzechy, zdruzgotany za nasze winy. Spadła Nań chłosta zbawienna dla nas, a w Jego ranach jest nasze zdrowie”. Kontemplujmy i słuchajmy Jezusa, który mówi Tomaszowi: „Podnieś swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż ją do mego boku”, bo w moich ranach jest pocieszenie w smutku, nadzieja w rozpaczy, ukojenie w roztrzęsieniu, zbawienie w grzechu. Jeżeli grzechy własne i bliźnich nas poniżą, upokorzą, zmiażdżą, musimy pozwolić Bogu, by Jego miłość nas podźwignęła i ocaliła.
Skomentuj artykuł