Za czym gonię? Na co czekam?
Końcówka adwentu jest bardzo wymagająca. Nie tylko pod względem logistycznym, żeby sprostać wszystkim świątecznym przygotowaniom i związanym z nimi obowiązkom, lecz również pod względem duchowym. Owszem, warto zawalczyć o oczyszczenie serca w spowiedzi. Ale zauważmy też, że Słowo Boże wcale nam na tej ostatniej prostej do Bożego Narodzenia nie odpuszcza.
Choć karmieni jesteśmy w tych dniach tekstami, które całkiem dobrze znamy, czasami nawet na pamięć, to jednak są one tak gęste, a przez to trudne do przeżuwania (nie, nie ma tu literówki – chodzi o powolne smakowanie Słowa), że potrzeba naprawdę wiele wysiłku i samozaparcia, żeby sensownie przez nie przebrnąć, korzystając z możliwości, jakie daje, i nie pomijając niczego, co mogłoby przyczynić się do naszego duchowego wzrostu. Kogo z nas na to stać w tej przedświątecznej bieganinie?
Adwentowy wieniec płonie już blaskiem wszystkich czterech świec, w kościołach zapewne stoją już choinki i przygotowywana jest bożonarodzeniowa szopka. Czujemy więc swoimi zmysłami, że ta przepiękna uroczystość jest bardzo blisko. Ale liturgia mówi nam: „Wstrzymaj się jeszcze, poczekaj chwilę dłużej! To jeszcze nie święta, to wciąż czas przygotowania!”. Czy moje serce gotowe jest na spotkanie z Panem? To pytanie zdaje się niezwykle oklepane, ale nie można przestać go zadawać, bo dotyka sedna. W świętach Narodzenia Pańskiego chodzi bowiem o spotkanie przede wszystkim z Bogiem, a w doświadczeniu Jego Miłości – z innymi ludźmi. Ostatnia świeca adwentowego wieńca nazywana jest Świecą Miłości. Te zapalane wcześniej symbolizowały nadzieję, pokój i radość. A na sam koniec liturgiczne znaki odsyłają nas właśnie do tematu miłości.
W Ewangelii czytamy dziś o tym, że Maryja przynosi Elżbiecie Wcieloną Miłość. Wchodzi z Nią fizycznie do jej domu, mając pod sercem Jezusa. Dając Bogu swoje ciało za mieszkanie, stała się świątynią Ducha Świętego. Cokolwiek więc robi, jest narzędziem w rękach Pana. Dlatego też samo jej pozdrowienie sprawiło wielkie poruszenie: „Weszła do domu Zachariasza i pozdrowiła Elżbietę. Gdy Elżbieta usłyszała pozdrowienie Maryi, Duch Święty napełnił Elżbietę. Wydała ona okrzyk” (Łk 1, 40-41. 41-42). Z radości wykrzykuje nie tylko Elżbieta, ale w jej łonie porusza się (dosł. podskakuje z radości) nienarodzony jeszcze Jan, przyszły chrzciciel Jezusa: „Oto, skoro głos Twego pozdrowienia zabrzmiał w moich uszach, poruszyło się z radości dzieciątko w łonie moim” (Łk 1, 44). Sama obecność Syna i Matki wprowadza więc atmosferę obcowania z Miłością.
Maryja przynosi swojej krewnej także opowiadanie o działaniu w Jej życiu Boga, który jest Miłością: „Błogosławiona jesteś między niewiastami i błogosławiony jest owoc Twojego łona. A skądże mi to, że Matka mojego Pana przychodzi do mnie?” (Łk 1, 42-43). Dając świadectwo swojej otwartości na Jego wolę, wskazuje także, jak wiele może zdziałać Pan w życiu tych, którzy się Mu powierzą, którzy nie zamkną swojego serca, lecz zaufają złożonej przez Niego obietnicy: „Błogosławiona jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane Ci od Pana” (Łk 1, 45). A Boża obietnica nie jest przecież jakimś konkretnym, rozpisanym na poszczególne etapy projektem zmian otrzymanym od Boga, jakie Ten chciałby wprowadzić w życie człowieka, lecz dość niesprecyzowanym (przynajmniej z naszego, ludzkiego punktu widzenia) zapewnieniem o Jego prowadzeniu na drodze do zbawienia. Elżbieta, podobnie jak Maryja, również nosi w sobie tajemnicę i obietnicę. Nie trzeba jej tłumaczyć, że dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych. Dobrze o tym wie, bo taką „niemożliwość” nosi teraz pod swoim sercem.
Spotkanie z brzemienną Maryją jest dla Elżbiety radością, bo oto obietnica złożona przez Pana nabiera konkretnych kształtów jak kobiece łono w kolejnych miesiącach ciąży. I ten obraz powinien być chyba dla nas zawsze punktem odniesienia – Miłość potrzebuje czasu, żeby wzrosnąć i dojrzeć w człowieku. Zgoda na wolę Boga to „tak” dla wejścia na drogę rozwoju, a więc pracy, która wymagać będzie cierpliwości i nieustannego wybierania Boga na nowo, a także wytrwałego zgadzania się na to, żeby on „urabiał” moje serce. Maryja wybrała Go wobec Archanioła Gabriela, wybrała Go także wtedy, gdy „poszła z pośpiechem w góry do pewnego miasta w pokoleniu Judy” (Łk 1,39). Przyniosła bowiem Chrystusa nie tylko w swoim łonie, nie tylko w Dobrej Nowinie, ale także w swoim działaniu, kiedy pomagała i usługiwała Elżbiecie w ostatnich miesiącach przed powiciem Jana.
Analizując fragment dzisiejszej Ewangelii i próbując go odnieść do siebie samego, mogę zastanowić się nad moim pośpiechem i zadać sobie pytanie, dokąd pędzę, do kogo wybieram się z pośpiechem i po co to robię? Czy moja gonitwa z upływającym czasem, z uciekającymi przez palce godzinami, dniami i miesiącami ma rzeczywiście sens? Czy to, na co tracę swoje siły, jest naprawdę czymś, dla czego warto się tak poświęcać? Adwent to czas uczenia się cierpliwości w oczekiwaniu. Czy jest coś, na co z utęsknieniem czekam w swoim życiu? Czy czekam na Pana, który zmieni moje życie? Czy w ogóle chciałbym, żeby On to zrobił?
Liturgia słowa mówi nam dzisiaj – w tę ostatnią niedzielę adwentu, na kilka dni przed świętami – o tym, co może przynieść ze sobą Jezus do mojego życia. „A On będzie pokojem” (Mi 5, 4) – pisze prorok Micheasz. W biblijnym rozumieniu pokój jest porządkiem według Bożego prawa. Czy potrzebuję takiej zmiany w swoim życiu i czy chciałbym jej? Psalmista woła: „Wzbudź swą potęgę i przyjdź nam z pomocą. I chroń to, co zasadziła Twoja prawica, latorośl, którą umocniłeś dla siebie. Już więcej nie odwrócimy się od Ciebie, daj nam nowe życie, a będziemy Cię chwalili” (Ps 80, 3. 16. 19). Czy pragnę Boga, który będzie moją siłą? Czy dostrzegam w sobie potrzebę nawrócenia? A jeśli tak, to czy chcę działać dla swojego zbawienia o własnych tylko siłach? Bo przecież nie jestem zdany tylko na siebie, nie swoimi ofiarami wprowadzę zmiany, które przybliżą mnie do zbawienia, lecz tylko przez tę Jedyną Ofiarę mogę dostąpić wiecznego szczęścia: „uświęceni jesteśmy przez ofiarę ciała Jezusa Chrystusa raz na zawsze” (Hbr 10, 10).
Niech Boże Narodzenie będzie dla nas odkryciem, że Bóg jest Miłością. Bo może jeszcze tego do końca nie rozumiemy. Obcowanie z Miłością daje nadzieję oraz wlewa w serce pokój i radość. Jeśli czegokolwiek z tych rzeczy jeszcze we mnie dziś nie ma, to znaczy, że spotkanie z Miłością jest dopiero przede mną.
Skomentuj artykuł