Ks. Strzelczyk: nie da się miłować Boga, którego się nie widzi, jeżeli nie miłuje się brata, którego się widzi
„Najlepszym sposobem przygotowania się na przyjście Chrystusa z góry jest właśnie czuwanie i przyjmowanie Chrystusa, który pojawia się obok nas" - mówi ks. Grzegorz Strzelczyk.
- Adwent jest okresem oczekiwania na Boże Narodzenie, ale także na powtórne przyjście Chrystusa – Paruzję.
- W początkach chrześcijaństwa Adwent koncentrował się na Objawieniu Pańskim, czyli święcie Trzech Króli.
- Liturgia Adwentu ewoluowała i podkreśla zarówno refleksję nad narodzinami Chrystusa, jak i Jego przyszłym powrotem.
- Współczesne oczekiwanie na Paruzję nie zawsze jest tak silne jak kiedyś, ale Kościół zachęca do zachowania czujności.
- Codzienne życie chrześcijanina powinno łączyć duchowe oczekiwanie z troską o bliźniego i wrażliwością na jego potrzeby.
Dominika Szczawińska-Ziemba: Z celem naszej drogi jako chrześcijan kojarzymy raczej paschę Chrystusa – Jego śmierć i zmartwychwstanie, ponieważ to etapy życia doczesnego i wiecznego, które dotyczą także nas. Boże Narodzenie z kolei kieruje naszą myśl na początek, ale przecież Adwent nie skupia się tylko na nim – naprowadza nas na refleksję o końcu czasów, o Paruzji. Zacznijmy jednak od tego, że Adwent to czas oczekiwania. Kiedy zaczęło się takie oczekiwanie w Kościele?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: Adwent jest stosunkowo późny, zresztą tak jak Boże Narodzenie. W epoce patrystycznej związana z nim intuicja zaczyna nabierać kształtów, jednak akcent pada najpierw na uroczystość Trzech Króli, czyli tak naprawdę na uroczystość Objawienia Pańskiego.
Czyli przygotowywano się do święta Trzech Króli, a nie do 25 grudnia?
W dniu Objawienia Pańskiego świętowano wszystkie wydarzenia związane z objawieniem się Wcielonego. Chrystus przyszedł już w momencie poczęcia. Potem się objawia, ale z różną siłą – przez narodzenie, przez spotkanie z mędrcami, przez chrzest w Jordanie itd. Te elementy, które dzisiaj rozdzieliliśmy pomiędzy osobne obchody, w pierwszych wiekach były związane z tym, że oto Bóg nam się objawił w Jezusie. Okres wokół Objawienia Pańskiego był przeżywany trochę inaczej – skoncentrowany na wdzięczności za to objawienie. Gdy potem, w dojrzałej liturgii, te celebracje zaczęły się usamodzielniać i pojawiło się Boże Narodzenie – zwłaszcza po Soborze Trydenckim i reformie mszału, kiedy wprowadzono oktawy i okresy przygotowania, czyli pokutne, tak zwane okresy mocne – to zaakcentowane zostały głównie dwa wymiary: przygotowanie do świąt, czyli do wspominania Bożego Narodzenia, ale także to, że Chrystus powróci, a zatem Adwent ma też wydźwięk „eschatologiczny” (eschatologia to teologiczna nauka o tym, co nas czeka na końcu...).
Który akcent był mocniejszy na początku?
Mówimy o liturgii czy o tym, jak to było z oczekiwaniem Kościoła? Kiedy kształtuje się liturgia, ta dojrzała, to owo oczekiwanie jest już dosyć słabe – jeżeli w ogóle występuje, to jest raczej mocno podszyte lękiem. Akcent postawiony na sąd przeważa nad tym, który dotyczy wątku: „Przybądź, Panie Jezu; wspaniale, że przyjdziesz”. To rozejście się jest wcześniejsze od ustabilizowania się takiego rytmu liturgii, jaki mamy dzisiaj, i sięga właściwie ojców Kościoła. Wyraźne osłabienie żywego oczekiwania na powrót Chrystusa występuje już u późniejszych Ojców w wiekach IV i V.
Pierwszy etap tego słabnięcia to właściwie jeszcze Nowy Testament. Jeżeli sięgniemy do Pawła, to zauważymy, że w najwcześniejszych pismach skierowanych do Tesaloniczan wyraża jeszcze taką perspektywę, że gdy Chrystus przyjdzie (powróci), to zostaną przemienieni wraz z całą rzeczywistością stworzoną i tak – bez śmierci – przejdą do rzeczywistości Królestwa Bożego.
Był przekonany, że to wydarzy się za jego życia?
Tak, Paweł przynajmniej początkowo zakładał, że Paruzja nastąpi za jego życia, i to oczekiwanie było dość powszechne. Kiedy czytamy te fragmenty z listów Apostoła albo z Dziejów, to zwykle nawet nie myślimy o tym, że ówcześni chrześcijanie – między innymi dlatego, że oczekiwali nadejścia Chrystusa – sprzedawali majątki, wszystkie swoje dobra. Uważali, że nie ma po co ich gromadzić, nie trzeba zabezpieczać swojej przyszłości, gdyż za chwilę żadnej przyszłości nie będzie, bo Chrystus powróci. W związku z tym czuli, że lepiej zająć się potrzebami wspólnoty, tworzyli komunę, miało im to wystarczyć. Paweł w pewnym momencie zorientował się jednak, że w tradycji Jezusowej właściwie nie jest jasno powiedziane, że Paruzja nastąpi niedługo po wydarzeniach paschalnych. A już Ewangelie – spisane nieco później – wyraźnie podkreślają, że tej godziny nikt nie zna poza Ojcem. Dlatego Paweł zmienia punkt widzenia i zaczyna mówić: „Jeśli ktoś nie pracuje, to niech też nie je” (2 Tes 3,10). Jak gdyby upominał: „Słuchajcie, nie wiemy, kiedy Chrystus przyjdzie, i dlatego wracamy do pracy, nie odpuszczamy, ćwiczmy się w dobru, nie siedzimy z założonymi rękami; bo są wśród nas tacy, którzy nie pracują i zajmują się rzeczami niepotrzebnymi”. Wątek oczekiwania na konkretną datę był w głównym nurcie chrześcijaństwa stosunkowo rzadki, natomiast w nurtach pobocznych, czyli w różnych jego odłamach, powracało niekiedy przekonanie, że Chrystus za chwilę do nas przyjdzie i że żyjemy w czasach ostatecznych – nie w sensie metaforycznym czy teologicznym, ale w sensie dosłownym – bo znamy datę. Wtedy rzeczywiście bywało nawet tak, że ktoś wyznaczał miejsce, w którym trzeba było tego przyjścia oczekiwać. Uprzywilejowane były góry biblijne – na przykład Góra Wniebowstąpienia, która jest mniej więcej wskazana przez tradycję, ale także Góra Karmel, jako miejsce związane z Eliaszem. W Polsce też by się znalazły góry, gdzie pewne odłamy postchrześcijańskie oczekiwały rychłej Paruzji, jak wiemy – niespełnionej.
Bardzo łatwo jest z tego kpić, wtedy jednak – tak mi się wydaje – wylewamy dziecko z kąpielą. Postawa oczekiwania, gorliwości, tęsknoty za Bogiem, rozpoznawanie znaków czasu, pragnienie, żeby Jezus powrócił – nie są niestety zbyt częste w Kościele, a są przecież bardzo silne w chrześcijańskim obrazie biblijnym, w tym, o czym mówi Pan Jezus.
Cała trudność polega na tym, że w najprostszym modelu czuwanie następuje w oderwaniu: porzucamy wszystko i odtąd zaczynamy czuwać. Nie da się jednak tak żyć przez cały czas, zatem trzeba zbudować zupełnie inny model czuwania, który jest znacznie trudniejszy do wprowadzenia, bo musi on zmieścić się w codzienności. To niezwykle delikatna sprawa – z jednej strony mamy troszczyć się o innych i o siebie oraz planować tak, jakbyśmy mieli żyć właściwie wiecznie. Zwłaszcza gdy ktoś bezpośrednio odpowiada za rodzinę, to powinien zakładać, że jego dzieci muszą coś jeść, że być może trzeba zostawić im w spadku dom itd. Nie można założyć, że Paruzja wydarzy się na przykład za dwa tygodnie.
Z drugiej strony jednak dzień Pański przyjdzie jak złodziej, niespodziewanie, i to też trzeba brać pod uwagę. To może dokonać się w każdym momencie i dlatego czuwanie musi odbywać się wewnątrz, w umyśle, w sercu. Nieuchronnie wystąpi taka paradoksalna sytuacja, że musimy tak jakby w ogóle się nie angażować i jednocześnie angażować się z całej siły.
Cofnijmy się jeszcze do początków chrześcijaństwa, żeby przyjrzeć się temu, jak czekali pierwsi wierzący. Słowo „czuwanie” w języku polskim jest blisko słowa „czujność”. Zdaję sobie sprawę, że to są dwa różne wyrazy, ale kiedy rozmawialiśmy o czuwaniu, które zostawia na boku wszystkie codzienne sprawy, żeby skoncentrować się na powrocie Chrystusa, jako nie najlepszym rozwiązaniu, to słowo „czujność” przyszło mi do głowy jako pewna alternatywa. Można wtedy robić swoje, a nawet trzeba, będąc cały czas czujnym na to, że Pan ma powrócić.
Myślę, że należy to ująć trochę inaczej. Otóż jeśli weźmiemy pod uwagę scenę sądu z końcówki Ewangelii Mateusza, to znajdziemy tam podpowiedziane rozwiązanie: nie powinniśmy czujnie wpatrywać się w niebo i czekać, aż Chrystus przyjdzie z góry, bo wtedy możemy przegapić Chrystusa przychodzącego „z dołu” – pojawiającego się obok nas. Chyba najlepszym sposobem przygotowania się na przyjście Chrystusa z góry jest właśnie czuwanie i przyjmowanie Chrystusa, który pojawia się obok nas. W tej ewangelii widać, że Chrystus nie przejmuje się grzechami popełnianymi przeciwko Niemu, bo w scenie sądu w ogóle nie ma o takich mowy. Jest za to pytanie o bliźniego, zatem naszym zadaniem jest koncentrowanie się na tym, co możemy dla niego zrobić. Jeżeli chcemy oddać Bogu cześć, to poprzez bliźniego. Jeżeli chcemy oczekiwać Chrystusa, to powinniśmy spojrzeć na brata i na siostrę. To absolutnie fundamentalna intuicja. Ta czujność powinna być trenowana poprzez praktykowanie wrażliwości na drugiego, bo inaczej pojawi się niebezpieczeństwo, że będziemy wpatrywali się w niebo, próbowali dostosować do jakiegoś modelu chrześcijanina, który tam dostrzeżemy, ale zignorujemy brata, którego mamy obok. To, że nie da się miłować Boga, którego się nie widzi, jeżeli nie miłuje się brata, którego się widzi – to również kluczowa sprawa. Gdy tak to ujmiemy, to nagle się okaże, że jesteśmy właśnie w czasach ostatecznych, w czasach, w których bliźni jest nam w pewnym sensie zadany, bo ciągle do nas przychodzi. To utrapienie naszej codzienności, że ciągle pojawia się jakiś bliźni. Nieraz oddalilibyśmy Paruzję, byle już do nas nie przychodził.
Święty Augustyn pisał, że Kościół powinien radośnie oczekiwać na powrót Chrystusa. Nie da się jednak ukryć, że z czasem pojawiły się dwa nowe elementy. Jeden to strach przed sądem, a drugi to ból czy lęk związany z tym, że Kościół widzi mnóstwo jego dzieci, które nie są gotowe, nie czekają. Kościół z jednej strony oczekuje radośnie na nadejście Chrystusa, na ten moment pełni, ale z drugiej – nie może cieszyć się tym tak do końca, bo właśnie zauważa problem z bliźnim, o którym Ksiądz mówił. Uświadamiamy sobie, że nie dotarliśmy z Ewangelią, chlebem, wodą, tym wszystkim, co dobrego powinniśmy zrobić dla drugiego człowieka. Nie dotarliśmy do tych ludzi i w związku z tym nie są oni gotowi na przyjście Pana.
W teologii też pojawiały się głosy, że być może Pan nie przychodzi, ponieważ nie dopełniło dzieło ogłoszenia Ewangelii.
Przyjdzie dopiero wtedy, gdy Słowo będzie ogłoszone na krańcach świata?
Oczywiście to jest bardzo literalne rozumienie Ewangelii, ale jednocześnie to przypomnienie, że elementem naszej czujności ma być czujność wobec brata, któremu nie ogłoszono Ewangelii. To nasze pierwsze zadanie. Gdy ten bliźni przychodzi, to zapewne czasami do zaspokojenia są takie potrzeby jak jedzenie czy sen, lecz najpierw jest wyzwanie do opowiedzenia Ewangelii. Być może tu najbardziej niedomagamy. Augustyn obawiał się o los tych, którzy są nieochrzczeni, także nie ze swojej winy.
Ten ból jest jeszcze większy, kiedy pojawi się strach o ich przyszłość.
Nawet jeżeli odłożymy to na bok, powiemy, że Bóg sobie poradzi, to pozostaje jednak pytanie, co będzie, jak Chrystus powróci do świata naznaczonego grzechem. Prawdopodobnie moment, w którym On przyjdzie, dla wielu będzie trudny – to będzie pierwszy sąd, tak zwany szczegółowy, czyli moment rozstrzygnięcia. Piekło pojawia się tu jako negatywna możliwość naszej wolności. Tego nie przeskoczymy. Wiąże się z tym też niepokój – który moim zdaniem powinien prowadzić nas wprost do wstawiennictwa – dotyczący ewentualności, że zdarzy się ktoś, kto Chrystusa odrzuci. Tego nie możemy odłożyć. Ten niepokój musi być w nas obecny. Dopóki prowadzi do wstawiennictwa, to jest to zdrowy niepokój. Nie wiem, czy wszyscy moi bracia są w łasce. O sobie też nie wiem, czy jestem w łasce, więc tak po cichu chciałbym, żeby inni modlili się za mnie: „Pomódlmy się za Strzelczyka, bo nie wiadomo, czy nie pójdzie do piekła”.
Troszczmy się o to, byśmy byli nakarmieni, żeby nam było dobrze, żeby nasi bliscy usłyszeli dobre słowo, ale przede wszystkim troszczmy się o to, co najistotniejsze – o zbawienie. W kontekście tego oczekiwania na przyjście Pana Jezusa chciałabym przywołać jeszcze kilka apokaliptycznych obrazów. Ksiądz dopowiada, że gorliwe oczekiwanie ma polegać na dostrzeganiu bliźniego, rozpoznawaniu w nim Chrystusa i służeniu Jemu, ale nie można nie zauważyć mnóstwa trudnych, dramatycznych czy wręcz apokaliptycznych wydarzeń, z którymi może też warto dzisiaj się zmierzyć. Są przecież pożogi, klęski i mnóstwo innych bolesnych sytuacji. Są oczywiście obrazy, na których to jest przedstawione zupełnie inaczej, ale jakkolwiek już wiem, że Apokalipsa jest o naszym spotkaniu z Chrystusem w Nowej Jerozolimie, to jednak nie chciałabym, żeby w naszej rozmowie te dramatyczne sceny były odsunięte na bok. W nich jest sporo treści.
One są oparte częściowo na Ewangelii, a częściowo nie. Jezus mówi, że nastąpią na przykład trzęsienia ziemi, ale mało kto doczytuje kolejne zdania: „[...] ale nie zaraz nastąpi koniec (Łk 21,9)”. Koniec nie następuje zaraz potem. To się dzieje w każdym pokoleniu. W każdym niemal pokoleniu mamy wojny, trzęsienia ziemi.
To znaczy, że każde pokolenie może rozpoznawać, że koniec jest bliski?
Każde pokolenie może tak powiedzieć. Każde z takich wydarzeń domaga się zareagowania na potrzeby jakichś ludzi. Podczas każdego takiego kataklizmu są osoby, które cierpią.
Skomentuj artykuł