Na nic doktoraty, gdy jest niekumaty
Dlaczego warto studiować prawo? A na przykład dlatego, żeby poznać prawo (Murphy’ego), które stanowi, że ilość zazwyczaj przechodzi nie w jakość, tylko w bylejakość... Tak jest ze wszystkim, więc dlaczego podobnie nie miałoby być również ze szkolnictwem wyższym?
Tym bardziej że z badań antropologicznych już od dawna wiadomo, że najwyższy poziom intelektualny, niezależnie od epoki i ustroju społecznego, osiąga mniej więcej dziesięć procent ludzkiej populacji. Reszta też daje sobie radę całkiem nieźle, ale historia uczy, że wielcy innowatorzy, konstruktorzy, artyści, odkrywcy i rewolucjoniści stanowią zaledwie drobny ułamek każdego społeczeństwa.
Toteż przekonanie, że połowa każdego wchodzącego w dorosłe życie rocznika młodych ludzi jest w stanie - nawet przy najlepszych chęciach - sprostać oczekiwaniom rodziców, nauczycieli i właścicieli prywatnych uczelni i zdobyć tytuł magistra (albo chociaż licencjata), musi się - biorąc na rozum - opierać na umownym założeniu, że chodzi nie tyle o wykształcenie, ile o uzyskanie dokumentu potwierdzającego ukończenie studiów wyższych. A to zasadnicza różnica.
Młodzi ludzie, od całych dekad przekonywani słusznie o tym, że wiedza stanowi przepustkę do lepszej przyszłości, a studia to najlepsza lokata kapitału, chcą studiować. Garną się do nauki nie tylko ze względu na przyszłe korzyści materialne, ale także dla ambicji i prestiżu.
W słuszności takiego wyboru utwierdzają ich raporty ekonomiczne, z których wynika, że dyplom "wart jest" prawie pół miliona dolarów. O tyle - jak wyliczył "The Economist" w 2005 roku - więcej zarobi w ciągu życia zawodowego absolwent uczelni wyższej w porównaniu z rówieśnikiem bez dyplomu. Mniej więcej, bo prognozy są - oczywiście - różne dla różnych grup zawodowych, a dla kobiet to nawet zdecydowanie mniej niż więcej, ale zawsze... Tak więc maturzyści szturmują uczelnie.
Jest tylko mały problem. Z badań prowadzonych na zlecenie OECD wynika, że co szósty nadwiślański magister to analfabeta funkcjonalny. Czyli wprawdzie potrafi składać litery, ale nie rozumie sensu tego, co przeczyta.
Niepokojących danych dostarczają też urzędy zatrudnienia. W ciągu minionej dekady bezrobocie wśród absolwentów szkół wyższych wzrosło w Polsce o 44 procent. W odniesieniu do ludzi po szkołach zawodowych i średnich ten wskaźnik też podskoczył, ale do 17 procent. Dyplom przestał być nie tylko przepustką do kariery, ale także ubezpieczeniem od bezrobocia.
Nie chodzi już nawet o profil kształcenia, czyli tradycyjną już nad Wisłą nadprodukcję humanistów, chociaż i w bieżącym roku akademickim rekord popularności padł - zwyczajowo - na psychologii (we Wrocławiu przypadało tym razem 44 chętnych na jedno miejsce). Niewiele mniejszym zainteresowaniem (około 20 kandydatów do jednego indeksu) cieszyło się zarządzanie i marketing oraz... dziennikarstwo.
Ale pracy brakuje także dla młodych prawników (tutaj dodatkową barierę stanowi konieczność zrobienia aplikacji), lekarzy (staż) oraz inżynierów. A nawet dla informatyków!
Kiedy dodać do tego oczywiste wskutek umasowienia obniżenie wymagań i poziomu kształcenia w szkołach wyższych, otrzymamy zjawisko pogłębiające się systematycznie na całym świecie - dewaluację dyplomu.
Z drugiej strony "studia dla wszystkich" to podniesienie ogólnego poziomu społeczeństw, nawet jeśli studia przestały - przynajmniej na najniższych szczeblach edukacji wyższej - oznaczać lepszą przyszłość zawodową czy szersze perspektywy finansowe. Zawsze to lepiej wiedzieć, niż nie wiedzieć (nawet kiedy mamy w pamięci, że Pismo stanowi inaczej), a dyplom - choćby leżący w szufladzie - z reguły poprawia samopoczucie. No ale potem, to już działa prawo Lema, które stanowi, że "w naszych czasach nikt nic nie czyta, nawet jak czyta, to nie rozumie, a jak zrozumie, to od razu zapomina". Za to, dzięki powszechnej edukacji wyższej, wszyscy potrafimy - w razie czego - skorzystać z internetu.
Skomentuj artykuł