Ratownik medyczny: Nikomu nie zależy na tym, żeby ludzie żyli długo
- W mojej ocenie, ale podejrzewam, że nie tylko w mojej, największą patologią ochrony zdrowia jest jej dwulicowość – nie chodzi w ogóle o dobro pacjenta. Liczą się procedury, pieczątki postawione w odpowiednich miejscach, poprawnie wypełnione formularze, a nie realne skupianie się na udzielaniu świadczeń - mówi Jan "Yanek" Świtała, ratownik medyczny i autor książki "Polski SOR. Uwaga, będzie bolało".
Tomasz Kopański: W książce napisał pan: "Codziennie spotykam się z absolutną patologią systemu". Na czym polega największa patologia polskiego systemu opieki zdrowotnej?
Jan „Yanek” Świtała: - W mojej ocenie, ale podejrzewam, że nie tylko w mojej, największą patologią ochrony zdrowia jest jej dwulicowość – nie chodzi w ogóle o dobro pacjenta. Liczą się procedury, pieczątki postawione w odpowiednich miejscach, poprawnie wypełnione formularze, a nie realne skupianie się na udzielaniu świadczeń. Podejrzewam, że każdy medyk, jeżeli nie potwierdzi tego, co napisałem, to da dziewięć innych przykładów bezdusznego postępowania systemu wobec pacjentów. Wystarczy otworzyć jakikolwiek dziennik, medium internetowe, przejrzeć doniesienia z ostatnich dwóch, trzech miesięcy i przykładów patologii systemu będzie mnóstwo.
Jeżeli ktoś twierdzi, że wprowadzi reformę albo o czymś zadecyduje, to skutek jest taki, że potem najbardziej cierpią niewinni. Niech to będzie chociażby opieka psychiatryczna dzieci i młodzieży w Polsce. Z jednej strony wszyscy od lat wiemy, a pandemia to tylko przyspieszyła, że dzieciaki cierpią z powodu zaburzeń. Jednocześnie ci sami decydenci obcinają dofinansowania Telefonowi Zaufania dla Dzieci i Młodzieży.
Teoretycznie władzy powinno zależeć na dobru pacjentów. Dlaczego więc dzieją się te patologiczne sytuacje?
- Nie mam pojęcia dlaczego tak jest, natomiast nie zgodzę się z tezą, którą pan postawił. W mojej ocenie nikomu nie zależy na tym, żeby ludzie żyli długo. Nie chce wchodzić w bezsensowną ideologiczną awanturę, ale niech przykładem będą kobiety w ciąży i dzieciaki z wadami letalnymi. Jeżeli pojawia się środowisko, które twierdzi: "Chronimy dziecko od poczęcia do naturalnej śmierci" i podpiera to swoim światopoglądem, co ja przyjmuję, to dlaczego to samo środowisko nie pomaga tym, którzy zdecydowali się takie dzieci wychować.
Dobrym przykładem jest protest osób z niepełnosprawnościami w Sejmie (w 2018 roku – przyp. red.), czy protest pod Pałacem Prezydenckim w Sylwestra, gdzie opiekunowie osób z niepełnosprawnościami walczyli o to, aby pomimo zasiłku mogli pracować.
Z jaką najcięższą sytuacją spotkał się pan w swojej pracy?
- Bezsilność wobec dzieci. Najbardziej poruszają mnie takie sytuacje, w których cierpią dzieci i nie jesteśmy w stanie im pomóc. Przyjeżdżamy do rodziny, gdzie jest przemoc domowa, ale z medycznego punktu widzenia niespecjalnie mamy coś do zrobienia. Nie ma leków, które wyleczą agresję w rodzinie. To nie są dzieciaki, które ja wezmę do domu. One są przekazywane pod opiekę policji czy innych służb, z taką myślą, że nikt się nimi nie zajmie. To są dzieci niczyje.
W książce jest taka scena, kiedy przyjechaliśmy do dwójki dzieci. Matka dusiła córkę, a dziecko wyskoczyło z pierwszego piętra. Miało ono skręconą kostkę, więc była podstawa, żeby je zabrać do szpitala. Ale to nie skręcona kostka jest największym problemem.
Czy trudne sytuacje, z jakimi się spotyka się pan w pracy mają przełożenie na pana psychikę? Rozmyśla pan o nich, ma przez nie koszmary?
- Oczywiście, że tak. Jeżeli ktoś twierdzi, że to się na nim nie odbija to kłamie, albo jeszcze nie jest świadom tego, co szykuje mu jego psychika. Podejrzewam, że każdy ma inne "everesty". Ja nigdy nie miałem problemu z tym, że ktoś obok mnie umrze. Oczywiście nie cieszę się z tego, ale czasem tak się zdarza. Mimo tego, że zrobiliśmy wszystko co w naszej mocy, po prostu przyszedł czas tej osoby.
Większość ratowników jest zatrudnionych na jednoosobowe działalności gospodarcze. Jeżeli dołożymy do tego różną sytuację gospodarczą w kraju, pracę, która naprawdę bywa stresująca i jesteśmy narażeni na doznania, emocje będące obce przeciętnemu człowiekowi, to powstaje mieszanka mająca ogromny wpływ na to, jak my postrzegamy rzeczywistość.
Ratownicy medyczni są jedną z najbardziej narażonych na próby samobójcze grup zawodowych. Tak jest na całym świecie. To nie jest domena tylko naszego systemu, natomiast polski system opieki zdrowotnej jest o tyle bezduszny, że nie proponuje ratownikom systemowych rozwiązań.
Jak sobie z tym radzicie?
- Jakkolwiek to dziwnie zabrzmi, ja miałem ten plus, że zachorowałem na depresję. Rozpoznano ją u mnie na samym początku pandemii, więc zacząłem się leczyć. O ile nie wynikała ona z pracy zawodowej, to praca nie ułatwiła wyjścia z choroby. Jakoś się poukładałem, wyszedłem na prostą i mam nadzieję, że pozostanę w zdrowiu. Natomiast systemowo sięga się po używki, ryzykowne zachowania, sport ekstremalny.
Są ratownicy, którym wystarczy jazda na motorze czy skok na spadochronie, ale są też tacy, którzy topią smutki w butelce wódki. O ile wydarzy się to raz, nic takiego się nie dzieje. Podejrzewam, że każdy z nas zapił się na smutno chociaż raz w życiu. Natomiast kiedy to wpada w nawyk i staje się jedyną formą ucieczki, to zaczynamy mówić o problemie, który jest powszechny.
Są miejsca, gdzie ratownikom jest oferowana pomoc psychologiczna np. w pogotowiu ratunkowym w Bydgoszczy. Ale nie wynika to z jakiegoś rozporządzenia, którego nikt nie przestrzega. Po prostu nie ma takich umocowań.
Zdarzało się panu wzruszyć lub nawet popłakać w swojej pracy?
- Oczywiście, że tak. Ja jestem "miękka buła". Wzruszyliśmy się bardzo mocno, kiedy byliśmy przy porodzie. Przyjęcie młodego człowieka na świat to jest coś niesamowitego. Natomiast nie płakaliśmy wtedy będąc w pracy. Nie wiem jak inni, ale ja w pracy nigdy nie miałem sytuacji, kiedy coś się działo pacjentowi, a ja byłem wzruszony albo zmęczony. Uważam, że w pracy nie ma na to miejsca. Można się popłakać lub zmęczyć po wszystkim, kiedy opadają emocje.
Co pana trzyma w byciu ratownikiem medycznym, skoro ta praca jest tak ciężka?
- Bardzo lubię tę pracę, jest bardzo fajna, ciekawa. Bywa ciężka, frustrująca, irytująca do granic możliwości, ale mimo wszystko jest bardzo ciekawa. Nie wyobrażam sobie pracy w jednym miejscu, siedzenia przy biurku w korporacji. Zdaję sobie sprawę z tego, że nie jest to praca do końca życia. Gdy będę miał 70 lat, nie będę jeździł w karetce w pogotowiu ratunkowym.
Jak często zdarza się, że wzywają was osoby, które nie do końca potrzebują pomocy? Jacy to są najczęściej ludzie?
- Musimy rozgraniczyć pewne rzeczy. Czym innym będzie osoba zdrowa, normalnie usytuowana, która jest leniwa, ale nie do końca społecznie uczciwa i wzywa pogotowie do czegoś, co wydarzyło się trzy dni temu zapominając o tym powiedzieć dyspozytorowi, a kimś innym jest człowiek, który potrzebuje pomocy medycznej, bo np. zaostrzyła się jego choroba przewlekła i nie uzyskuje pomocy nigdzie indziej.
W raporcie Najwyższej Izby Kontroli było napisane, że około 60-70 proc. pacjentów SOR-ów i ZRM-ów (zespołów ratownictwa medycznego – przyp. red.), to nie byli nasi pacjenci. Ale skoro nie ma nikogo innego kto się nimi zajmie, to są nasi pacjenci.
Zgłosił się kiedyś w środku nocy mężczyzna, którego dzień wcześniej o piątej rano podrapał kot. Pojawiła się pręga. Rzeczywiście jest coś takiego jak choroba kociego pazura i wymaga ona kontaktu z lekarzem, antybiotyków itd. Natomiast gdyby ten człowiek poczekał dwa dni do wizyty u lekarza pierwszego kontaktu, nic by się mu nie stało.
Sytuacje, w których mamy styczność z ludźmi, którzy powinni trafić do kogoś innego są normą, codziennością. To jest także normalna sytuacja w krajach wysoko rozwiniętych, natomiast problemem jest skala. Jeżeli mamy w ciągu doby 12-16 wyjazdów i na miejscu okazuje się, że trzy były uzasadnione, coś nie tak.
Czemu niektórzy ludzie od razu dzwonią po karetkę mając świadomość, że nic bardzo groźnego im się nie dzieje?
- Z pewnością dlatego, że niektórzy nie wiedzą jak sobie poradzić. Nie wiedzą, że istnieje nocna pomoc lekarska, nie wiedzą, jakie są ich prawa w przychodni. Brakuje im podstawowej edukacji w tym zakresie. Są także ludzie, którzy nas wykorzystują. Wydaje im się, że czegoś nie rozpoznamy lub tak będzie szybciej. Trzecią grupą ludzi są ci, którzy stracili wszystkie inne możliwości i zdają się na nas.
Czy zdarzyło się panu mieć sytuację, kiedy ktoś wezwał waszą ekipę bez powodu, a w tym czasie ktoś inny naprawdę potrzebował pomocy i nie starczyło już dla niego karetki?
- W mojej karierze nie było takiej sytuacji, natomiast takie przypadki były opisywane szeroko w mediach, kiedy rzeczywiście nie było wolnych zespołów ratownictwa medycznego i dochodziło do smutnych zdarzeń. Takie sytuacje często wyzwalają dyskusje, że personel pogotowia jest zły i komuś się nie chciało pomóc. Nie ma za to pytań kierowanych bezpośrednio do osób odpowiedzialnych. Bo za to, ile jest zespołów ratownictwa medycznego odpowiada wojewoda i minister zdrowia.
Czy na przestrzeni lat zmienia się podejście ludzi w zakresie tego, w jakich sytuacjach powinno wzywać się pogotowie ratunkowe?
- Zmienia się, ale za wolno. Edukacja społeczeństwa nie jest odgórna, nie jest to przedmiot w szkole. Jeżeli coś się zmienia to dlatego, że twórcy internetowi o tym piszą, tłumaczą, wyjaśniają i mają po godzinach pracy czas dla pacjenta, żeby mu to wyjaśnić.
Ja widzę tę zmianę, ale nie jest powiedziane, że inny ratownik powie to samo. On może stwierdzić, że jest gorzej. Obserwuję na przestrzeni ostatniego roku, że jeździmy więcej. Mówię jedynie o swoim regionie, ale podejrzewam, że są tacy ratownicy, którzy mają mniej interwencji.
Przez trzy lata pracował pan w SOR-ze, obecnie jednak jest pan ratownikiem w karetce. Co skłoniło pana do tej zmiany?
- Chęć poznania czegoś nowego. SOR jest świetnym miejscem nauki, dużo się dzieje, nabiera się pewnych umiejętności. Nie jest też tak, że jest tam o wiele więcej medycyny ratunkowej niż w pogotowiu. W SOR-ze pracuje się w określonym miejscu, w dużej strukturze. To o wiele cięższa praca. W ciągu 12 godzin potrafi przyjść 60, 80, 120 pacjentów. W pogotowiu mamy 16 wyjazdów i 16 pacjentów.
Co w polskim systemie opieki społecznej najszybciej wymaga zmiany?
- Wydaje mi się, że społeczeństwo. Musi ono zrozumieć, że jeżeli nie będzie domagało się reformy ochrony zdrowia, to ona nie nastąpi. Jeżeli mamy pieniądze na budowanie pałaców, a nie ma pieniędzy na rzeczy najważniejsze, czyli zdrowie i ludzkie życie, to z czegoś to wynika. Według mnie wynika z tego, że my zdrowie bardzo mocno lekceważymy. Myślimy: "To nie po nas przyjedzie pogotowie, nie my trafimy do szpitala". Ta perspektywa niestety zmienia się najczęściej w momencie przekroczenia drzwi SOR-u, albo gdy ładujemy kogoś na noszach do karetki. Wtedy jest już za późno, żeby cokolwiek zmienić.
Wydaje mi się, że to społeczeństwo musi domagać się reformy poprawy jakości leczenia. To ono jest w Polsce suwerenem, to jego wola powinna wyznaczać zmiany i reformy. My, jako ratownicy medyczni możemy tłumaczyć, wyjaśniać. W mojej ocenie piłka jest po stronie każdego z nas. Chociażby w tym zakresie, że ktoś pójdzie na okresowe badania, na kurs pierwszej pomocy, czy uda się na manifestację.
Zdrowie, jakość naszego życia nie ma nic wspólnego ze światopoglądem, wszyscy będziemy leżeli na tym samym SOR-ze. To, czy aktualnie u władzy jest ta, czy inna partia, nie ma dla zdrowia większego znaczenia tak długo, jak społeczeństwo nie będzie domagać się wysokiej jakości świadczeń.
W Polsce dużo mówi się, że mamy do czegoś prawo i ja się z tym w stu procentach zgadzam. Tylko naszym ogromnym problemem jest to, że zapominamy, że prawo do czegoś, co oznacza odpowiedzialność. Mam prawo do wysokiej jakości ochrony zdrowia, ale mam także obowiązek dbać o nią.
Co każdy z nas może zrobić, aby sytuacja opieki zdrowotnej w Polsce się poprawiła?
- Trudne pytanie… Nie ma uniwersalnej odpowiedzi, jednak według mnie nie powinniśmy odpuszczać tematu ochrony zdrowia w debacie publicznej. Np. kiedy wujek zacznie mówić, czy piłkarze powinni dostać 30 mln zł premii za wyjście z grupy na Mistrzostwach Świata, to w tym samym tonie można powiedzieć: „Dobra wujek, piłkarze sobie poradzą. Pogadajmy o dzieciach, które cierpią na raka i nie ma pieniędzy na ich leczenie”. O ochronie zdrowia mówi się dopiero wtedy, kiedy coś się zepsuje, albo kiedy odniesie się jakiś sukces.
My z jednej strony bardzo mocno narzekamy na system ochrony zdrowia i mamy ku temu podstawy, natomiast zapominamy o tym, że codziennie te same szpitale, ci sami ludzie, ten sam sprzęt ratują setki istnień ludzkich. Jeżeli będzie informacja o tym, że np. w Katowicach jakieś dziecko nie doczeka się karetki, bo nie będzie wolnych zespołów, to w komentarzach wyleją się hektolitry hejtu. Ale nikt tam nie napisze: "Ostatnio udało im się uratować moje dziecko".
Skomentuj artykuł