Ameryka jest dla byka. Opowieść o kowbojach
John Wayne, Robert Mitchum, Gary Cooper, Henry Fonda, Clint Eastwood... To oni – wyposażeni w colty, westernowy kodeks honorowy i charakterystyczne kapelusze pogromcy byków – byli pierwszym rozpoznawalnym masowo nad Wisłą symbolem Ameryki.
Zanim jeszcze do Peweksów trafiły pierwsze puszki Coli i paczki Marlboro, stawiająca w demoludach pierwsze kroki telewizja państwowa pokazywała bowiem hurtem najsłynniejsze hollywoodzkie westerny i serialowe opowieści o romantycznym Dzikim Zachodzie, z kultową "Bonanzą" na czele. Odtąd już na zawsze pokochaliśmy mit Samotnego Kowboja, co częściowo tłumaczy kult, jakim w Polsce otoczono Ronalda Reagana, który zanim został prezydentem Stanów Zjednoczonych, jako zawodowy aktor grywał głównie w westernach właśnie. A i później pozostał wierny kowbojkom i skórzanym kapeluszom.
Być może właśnie stąd wzięło się też popularne przysłowie: "Ameryka jest dla byka".
Każdy, kto widział choćby jeden western, wie, że obok dzielnych szeryfów, szlachetnych kowbojów i okrutnych Indian w westernie występują jeszcze dzikie prerie, a na nich… dzikie krowy. I znowu krowy. I jeszcze krowy. I – oczywiście – jeszcze dziksze od krów byki.
No ale to robota hollywoodzkiej fabryki snów, tymczasem w realu kowboj, czyli cow boy to – jak sama nazwa wskazuje – "chłopak od krów". Inaczej mówiąc – stajenny. Czy może oborowy.
Natomiast western tyle ma wspólnego z amerykańskim Dzikim Zachodem "z epoki", czyli czasów wojny secesyjnej i okresu od tuż po niej, ile "Seks w wielkim mieście" z codziennością młodych felietonistek z nowojorskiej prasy, zwłaszcza polonijnej.
Jedyne, co w filmowej opowieści o kowbojach, szeryfach i Indianach jakoś przystaje do prawdy historycznej, to owe krowy. Bo to od nich zaczęły się prawdzie dzieje amerykańskiej kolonizacji Far Westu.
Prawdziwi kowboje stanowili zaś nisko opłacaną siłą roboczą, najmowaną do opieki nad stadami bydła, które na zachodnich krańcach kontynentu wypasano metodą zapożyczoną z Hiszpanii. Bo właśnie stamtąd pochodzili pierwsi kolonizatorzy Meksyku, w którego granicach mieściła się wówczas większość amerykańskiego Dzikiego Zachodu. I to oni zbudowali pierwsze ogromne, obejmujące setki tysięcy hektarów hacjendy, na których wypasano półdzikie, żyjące w stadach bydło.
Toteż pierwsi prawdziwi amerykańscy kowboje byli narodowości meksykańskiej i mówili po hiszpańsku.
Natomiast symbolem Amerykanina – wolnego ducha, indywidualisty, self-made-mana wychodzącego naprzeciw przeznaczeniu i z honorem przyjmującego wyzwania losu "chłopak od krów" został w pewnym sensie przypadkiem. Stało się to już po wojnie amerykańsko-meksykańskiej, czyli w połowie XIX stulecia, kiedy Kalifornia, Teksas, Nowy Meksyk, Arizona, Nevada, Utah i Kolorado zostały przyłączone do terytorium USA.
W ten sposób "zamerykanizowały" się i wielkie gospodarstwa hodowlane, i – wraz z nimi – także kowboje.
Ich prawdziwe życie nawet w nowych granicach było jednak bardzo dalekie od hollywoodzkiego mitu. Przeciętny kowboj pracował od świtu do zmierzchu, w systemie zmianowym, opiekując się – przeciętnie – pięciuset sztukami bydła. Do jego obowiązków należała głównie ochrona stada przed drapieżnikami i złodziejami, zarówno podczas długich miesięcy wypasu, jak i – zwłaszcza – w trakcie trwającego wiele tygodni spędu stada do "punktów skupu", mieszczących się na szlaku kolei transamerykańskiej.
Na tusze wołowe, w czasach wojny secesyjnej i po niej największe – oprócz złota i ropy – bogactwo naturalne Dzikiego Zachodu, czekały ubojnie w Chicago. Ale w przeciwieństwie do poszukiwaczy cennych kruszców i nafciarzy, kowboje nie zrobili na swym fachu wielkich fortun. Za do dostała im się w nagrodę legenda Far Westu i rola symbolu prawdziwej Ameryki.
Co się zaś tyczy byków, to właśnie w ich przypadku kowbojska tradycja najpełniej nawiązuje do swoich hiszpańskich korzeni, bo byk to jeden z najważniejszych bohaterów rodeo, czyli corridy amerykańskich prerii. Zawody sprawnościowe ranczerzy organizowali zwykle podczas wielomiesięcznych wypasów, głównie z nudów. Bo w końcu – ileż można tak siedzieć z butelką whiskey przy pokerowym stoliku w jedynym w okolicy saloonie.
Poza tym, żeby utrzymać się w zawodzie, wypadało też poćwiczyć rzucanie lassem. Że zaś za martwego byka nie można było zainkasować należnych na skupie 40 dolarów, na rodeo konkurencja z jego udziałem polegała nie – jak w Hiszpanii – na eleganckim zaszlachtowaniu zwierzęcia, ale na ujeżdżaniu, czyli na tym, kto najdłużej utrzyma się na jego grzbiecie.
Bycza młodzież była zaś chwytana na lasso i krępowana. Tym razem na czas. Bo mały bukat, któremu udało się uciec ze stada, to dla kowboja strata finansowa.
Tak więc romantyzm romantyzmem, legenda legendą, natomiast kowboj w prawdziwym życiu był przeważnie prostym facetem w kraciastej koszuli, ciężko harującym przy krowach, żeby jakoś wyjść na swoje. Bo "Ameryka jest dla byka". Cała reszta to tylko hollywoodzka propaganda.
Skomentuj artykuł