Moja definicja szczęścia jest do bani

(fot. sutterstock.com)

Czekam, aż ktoś się zmieni, aż coś sobie uświadomi, aż przeprosi. Czekam, aż schudnę. Czekam na urlop, odpoczynek i już trochę nawet na Boże Narodzenie. Czekam na szczęście.

To nie będzie poradnik. Poradnik sugerowałby bowiem, że jestem osobą która sobie radzi, w związku z czym może również doradzać innym. Poradnik sugerowałby, że wiem więcej albo radzę sobie lepiej. A to nie tak. I właśnie dlatego to, co piszę, powinno być nazwane "podzielnikiem". Bo chcę się jedynie podzielić. Dzisiaj - chcę podzielić się wczorajszym wieczorem.

Mijały kolejne minuty, ja gapiłam się w ekran komputera, uświadamiając sobie, że podświadomie czekam na jakiś mały przełom. Czekałam na maila z odpowiedzią, która powinna nadejść już dawno temu. Czekałam na SMSa. Na ciekawego newsa, wyszperanego w necie. Na coś, co mnie zainspiruje na koniec dnia.

DEON.PL POLECA

Uświadomiłam sobie wtedy, nieco znudzona - bo nic się nie działo - jak często czekam. Czekam aż przyjdzie wieczór, żebym mogła odpocząć. Czekam, aż budujący w moim sąsiedztwie dom robotnicy skończą pracę nad więżbą dachową, bo pracujące prawie non stop piły hałasują tak, jak w kultowej scenie z "Dnia Świra". Czekam aż ktoś się zmieni, aż coś sobie uświadomi, aż przeprosi. Czekam aż schudnę. Czekam na urlop, odpoczynek i już trochę nawet na Boże Narodzenie. Czekam na szczęście.

I wiecie co? W czekaniu nie ma nic złego. Owszem, trzeba być "tu i teraz" - to zresztą taki modny temat ostatnio. Ale warto też czekać, warto mieć pragnienia i marzenia. Tęsknoty za tym, co dobre, nie da się wykreślić z życia silnym postanowieniem trwania jedynie w teraźniejszości.

Nie chodzi mi więc o to, że czekam na szczęście, które nadejdzie. To trochę naturalne, prawda? Uświadomiłam sobie jednak wczoraj, że moja definicja szczęścia jest…do bani. Bo moje szczęście nie jest moje - podryfowało do krainy zarządzanej przez kogoś innego. Uzależniam je od tego, czy ktoś inny przestanie hałasować. Uzależniam je od tego, czy ktoś inny zmieni swoje zachowanie. Związłam je zbyt mocno, na supełki - z kalendarzem, zegarkiem i pogodą za oknem. W ten sposób nigdy go nie znajdę. Jeśli moje szczęście zależy od okoliczności zewnętrznych, to wiecznie będę albo narzekać, że coś toczy się nie po mojej myśli, albo czekać bezowocnie na to, na co nie mam wpływu.

Nie, to nie jest poradnik. Nie powiem Wam, co robić w takiej sytuacji, chociaż założę się, że każdy z Was myśli czasem o szczęściu w podobny sposób. Powiem Wam jednak, co zrobiłam wczoraj? Przestałam czekać. Weszłam na chwilę w rolę dyrektora, który na dokumencie leżącym na jego biurku odkreślił po kolei: to nie jest istotne, tego nie potrzebuję, na tamto czekać nie będę.

Włączyłam ulubioną muzykę, nałożyłam na uszy słuchawki i złapałam się na tym, że bezwiednie się uśmiecham. Co gorsza - trochę mniej bezwiednie również dyryguję. Zaczęłam przeglądać zdjęcia z ostatniego roku. Uświadomiłam sobie dzięki nim, że jestem otoczona przez ludzi, którzy mnie kochają. Że mam swoje pasje, które zbyt rzadko dopuszczam do głosu. Że tak naprawdę każdy dzień przynosi jakieś dobro, niekiedy małe, niepozorne, nienazwane.

Szczęście jest tu. We mnie. W chwili dla siebie, w szukaniu tego, co naprawę kocham, w patrzeniu na przeszłość z wdzięcznością, a dzięki temu również w przyszłość - z nadzieją. W zmęczeniu w ciągu dnia, w czekaniu na obiad z burczącym brzuchem, w hałasie jaki robią dzieci w ogródku. I w smaku kawy, którą piję pisząc te słowa. To nie będzie poradnik, ale poradzę jedno: poszukaj czasem szczęścia bliżej. Bliżej niż tam, gdzie je sobie wymyśliłaś i zaplanowałaś. Poszukaj w sobie

Wpis ukazał się pierwotnie na blogu Chrześcijańska Mama

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Moja definicja szczęścia jest do bani
Komentarze (0)
Nikt jeszcze nie skomentował tego wpisu.