Australia jest bliżej, niż myślimy
Chcesz uratować Australię? Super. Ale jest coś, o czym musisz pamiętać.
Wyobrażam sobie taką sytuację. Poranek, budzisz się o tej siódmej trzydzieści, kawa, śniadanie, toaleta, włączasz telefon, przeglądasz wiadomości, powiadomienia z Facebooka, maile, newsy, czytasz. Od kilku dni to samo, pali się w Australii. Film z psem, który uratował misia koalę, drastyczne zdjęcia zdewastowanej przyrody, pomarańczowe niebo, płacz ludzi, których dobytek wyparował w kilka minut, cierpienie, śmierć, pożoga i smutek. Zaczynasz obojętnieć na to wszystko, nasz psychologiczny bezpiecznik nie pozwala, żeby zbyt duże natężenie emocji przeciążyło przewody, które masz w głowie. Wyłączasz telefon. Masz już powoli dość, nagle w kraju nad Wisłą wyłoniła się rzesza ekspertów, którzy doskonale wiedzą, skąd te pożary i jak im zapobiegać. Głosów więcej niż w przykościelnym chórze. Czytasz tych, którzy obwiniają cię za to, że pali się cały kontynent i obarczają winą za każde z ginących zwierząt. Bo przez słomki, patyczki do uszu, albo reklamówki. Czujesz się winny, stwierdzasz, że mają rację, nie ma jeszcze ósmej, a twój nastrój jest gorszy niż w czasie największego kaca.
Czasem reagujesz gniewem i udostępniasz komentarze tych, którzy piszą, że w Australii początkiem lata pali się zawsze i nie ma co płakać, tylko trzeba przejść do porządku dziennego nad tym, że “przyroda sama sobie poradzi”. Tak, ten argument trafia do ciebie najmocniej. W ogóle to zaczynasz podejrzewać, że zmiany klimatyczne wywołane przez człowieka to bujda i spisek tajemniczych sił, poznajesz słowo “ekologizm”, chcesz napisać agresywny komentarz o siedemnastolatce ze Szwecji, która spotyka się z premierami i prezydentami. Już prawie go publikujesz, ale wtedy przypominasz sobie o krzyku poparzonego koali, który nie przeżył, widzisz strażaków bohatersko walczących z ogniem, oglądasz przyrodę wytrzebioną przez ogień. Jest ósma trzydzieści, masz mętlik w głowie, ręce zaczynają drżeć. Tak, jest styczeń. Boisz się włączyć telefon, wiesz, że za chwilę ktoś zacznie przekonywać cię, co masz myśleć o Owsiaku.
Sam się na tym łapię. Kiedy widzę kolejne durne wypowiedzi polityków w kwestii zmian klimatu mam dość.
Podobne zmagania o poranku ma kilka milionów Polek i Polaków, którzy czują się wtłoczeni między dwa rywalizujące ze sobą obozy. Nie, nie w polityce. Obracamy się między zwątpieniem w lepszy świat i zanegowaniem, że dzieje się z nim cokolwiek złego.
Sam się na tym łapię. Kiedy widzę kolejne durne wypowiedzi polityków w kwestii zmian klimatu mam dość. Jak patrzę na zdjęcia zdewastowanej przyrody jest mi zwyczajnie smutno. Kiedy dociera do mnie, że kolejny gatunek zwierząt został przez człowieka wyeliminowany nawet nie na skutek celowego działania, ale dlatego, że konsumujemy coraz więcej i zabieramy innym miejsce do życia, wpadam w rozpacz i zwątpienie. Bo skoro cały system jest wadliwie skonstruowany, to jak w pojedynkę mam go naprawić i przywrócić do pierwotnego kształtu? Pewnie nie jestem jedyny, czytam komentarze w sieci i widzę ludzi, którzy odpuszczają, poddają się, nie mają już siły walczyć i twierdzą, że nasza planeta zmierza ku całkowitej zagładzie. Obojętnieją i zamykają się na innych, dusi ich ciężar złych informacji.
Drudzy mówią, że paliło się zawsze, a przyroda co jakiś czas “sama reguluje populację”. Albo, że zmiany klimatyczne to ściema i bujda na resorach światowego lewactwa walczącego o gender. No dobrze - mówią niektórzy - nawet jeśli zmiany klimatu są prawdziwe, to jaki będzie pożytek z tego, że my się tutaj w Polsce męczymy, segregujemy śmieci, nie palimy węglem w piecach, redukujemy CO2, skoro Chiny i USA w głębokim poważaniu mają międzynarodowe konwencje klimatyczne i produkują tyle zanieczyszczeń rocznie, co my w ciągu dekady? A gdzie tutaj jest sprawiedliwość? Dlaczego, oni mogą się bogacić, a my zubażać?
W czerwcu ubiegłego roku wyjechałem pod Warszawę i wieczorem, przy otwartym oknie, wąchałem sosny. Starałem się wietrzyć pokój, ale miałem wrażenie, że wietrzę las. Duszne i gorące powietrze o zapachu żywicy wypełniło wnętrze. W Polsce padał właśnie czerwcowy rekord temperatur. Pomyślałem, że wiosny już nie ma, tylko gdzieś w połowie kwietnia zaczyna się lato. Byłem w jego epicentrum.
To właśnie tam przeczytałem, że w Skierniewicach brakło wody. Przeczytałem dwa razy, bo nie wierzę już prasowym nagłówkom. W środku Polski, w całkiem dużym mieście okazało się, że nie ma wody. Nie wierzyłem. Ale jak to? Wody? Nie ma? Ano nie ma. Bo źle prowadzona gospodarka wodą w mieście i wysokie temperatury sprawiły, że wyschły wszystkie dostępne źródła. Mieszkańcy zaopatrywali się w beczkowozach.
Gdybym był Geraltem z Rivii powiedziałbym: “zaraza”, albo “hmm”. Podszedłbym do Płotki (koń Geralta) i zwierzył się jej ze swoich smutków. Bo znów ktoś nie dopilnował i cierpią ludzie. Bezsensownie. I żaden srebrny miecz nie pomoże na tego potwora. Bo znowu jedni przeciwko drugim. “Kto winny?” “Dlaczego tak?” “Ale po co?” “To przez tamtych”.
Potwornie chciało mi się pić. Odkręciłem kran. Powietrze w łazience też pachniało sosnami. Sprawdziłem odświeżacz powietrza. Nie ma. Czyli pachnie natura. Nalałem wody. Wypiłem. Jeszcze była, zimna, całkiem smaczna, w dużej ilości.
W Skierniewicach mieszkają ludzie, którzy uważają, że klimat się nie ociepla. I ci drudzy, co myślą inaczej. I tak jest w Australii. I na Syberii. W puszczy Amazońskiej i na pustynniejących terenach Afryki subsaharyjskiej. Nie szkodzi, tak będzie zawsze.
Ale kiedy w Skierniewicach brakło wody, to nie pili jedni i drudzy. Bez różnicy. Może tutaj jest (przepraszam za parafrazę) koala pogrzebany? Że chodzi o to, żeby naprawić kawałek świata, który jest najbliżej? Zobaczyć na własne oczy, że coś możemy, że nasz konkretny wysiłek nie zginął w tłumie. Że wspólny - palący się dom nie jest daleko, ale całkiem blisko, zaczyna się, o, tam, na trawniku sąsiada.
Bo można przejmować się, czytać, dowiadywać, adoptować przez internet kangury (dawno nic tak mnie nie wzruszyło, jak tony ludzkiej wrażliwości, które uruchomiły się przez zbiórki na biedne zwierzęta), i nie zapominać, że najczęściej namacalny wpływ mamy na to, co najbliżej. I pomóc sąsiadowi, który nie ma wody, a przedtem myślał, że nigdy jej nie braknie i zatroszczyć się, kiedy pali się temu, co ostrzegał, że to przez coraz wyższą temperaturę na drugiej półkuli.
Chcemy uratować Australię? Uratujmy Skierniewice.
Skomentuj artykuł