Ćwierć wieku później
W spisach intencji mszalnych na 4 czerwca 2014 r., dostępnych w Internecie na stronach polskich parafii, nie widać chęci do masowego dziękczynienia Panu Bogu za to, co się w Polsce wydarzyło 25 lat temu.
Rzadko można również usłyszeć w ostatnich dniach w oficjalnych wystąpieniach, medialnych komentarzach i kuluarowych rozmowach próby docenienia roli, jaką w doprowadzeniu do tych wydarzeń odegrał Kościół. Przede wszystkim, jako wspólnota wiernych, ale również jako instytucja, która przez dziesięciolecia, w bardzo ciężkich czasach, wzięła na siebie nie tylko zadanie reprezentowania społeczeństwa wobec totalitarnej władzy. Ta instytucja i wspólnota robiła coś o wiele ważniejszego. Stwarzała mieszkającym w Polsce ludziom przestrzeń wolności.
Nie, nie chodzi mi o wypinanie piersi po ordery. Nie chodzi mi też o to, aby rozmaici dygnitarze w swych okolicznościowych przemówieniach z odpowiednio dużym naciskiem podkreślali rolę, jaką w historycznych i przełomowych dla znacznej części świata dokonaniach, odegrali ludzie Kościoła. Nie mam również zamiaru zaglądać do podręczników historii i weryfikować, na ile wkład Kościoła w upadek totalitarnego systemu został w nich uwzględniony.
Za ważniejszą kwestię uważam co innego. To, w jaki sposób Kościół katolicki w Polsce, powtórzę, zarówno jako wspólnota, jak i jako instytucja, sam postrzega swoje miejsce w dziejach i współudział w dokonanych na przestrzeni kilku dziesięcioleci przemian. Dziś często można odnieść wrażenie, że Kościół swego udziału w kształtowaniu historii Polski, Europy i świata w minionych dekadach trochę się wstydzi. A może nawet bardziej niż trochę.
Czy powinien? Czy faktycznie my, polscy katolicy, w związku z rolą, jaką odegraliśmy (my bezpośrednio lub nasi przodkowie), w doprowadzeniu do tak radykalnych zmian ustrojowych, powinniśmy się chować po mysich dziurach albo tkwić w kącie, usiłując stopić się z tłem, żeby nas nikt nie zauważył? Czy nie powinniśmy z jednej strony czuć się współtwórcami dzieła, a z drugiej strony wciąż poczuwać się do odpowiedzialności za jego dalsze losy?
Z okazji ćwierćwiecza tamtych, jakże ułomnych z dzisiejszej perspektywy wyborów, otrzymaliśmy bardzo specyficzną laurkę. W jednej z gazet ukazał się tekst, którego autor stwierdza, że Kościół katolicki w Polsce minione 25 lat zmarnował. Czy ma rację?
Moim zdaniem - nie. Zapewne spoglądam na sprawę bez dystansu, ponieważ też w tym roku obchodzę 25 rocznicę. Otrzymałem święcenia prezbiteratu dokładnie 22 dni przed wyborami z 4 czerwca 1989 roku. Przez ćwierć wieku wielokrotnie obserwowałem, a czasami na własnej skórze przekonywałem się, jak trudne dla Kościoła okazały się nowe uwarunkowania, do powstania których tak znacząco się przyczynił. Przekonywałem się przede wszystkim, że wypełnianie ewangelizacyjnej misji wcale nie stało się łatwiejsze i prostsze. Wręcz przeciwnie, rzeczywistość, w której przyszło nam głosić Chrystusową Dobrą Nowinę o zbawieniu, okazała się pod wieloma względami bardziej skomplikowana. Ku zdumieniu wielu ludzi w Kościele, mówienie "tak - tak, nie - nie", zgodnie z Norwidową tęsknotą "bez światło-cienia", stało się trudniejsze. Ba, wymagało i wymaga niejednokrotnie większej odwagi. Zmieniły się też oczekiwania kierowane przez licznych pod naszym, kościelnym adresem. Już nie trzeba tworzyć przestrzeni wolności. Trzeba ją zagospodarowywać, pamiętając, że ona jest i musi być dostępna dla wszystkich.
Myślę, że nie musimy się wstydzić udziału Kościoła w przemianach, dla których spektakularnym punktem wyjścia były tzw. kontraktowe wybory z 4 czerwca 1989 roku. Niewątpliwie, wiele rzeczy można było zrobić inaczej, lepiej. Ale to nie znaczy, że powinniśmy tylko bić się w piersi. Możemy i powinniśmy zauważyć, jak wiele dobra dokonaliśmy. Naprawdę, mamy za co Bogu dziękować
Skomentuj artykuł