Czemu takie nominacje kardynalskie?
Gdy w niedzielę papież Franciszek ogłosił nowe nominacje kardynalskie, zaskoczył nie tylko ich terminem (zmienionym ze względu na planowane podróże zagraniczne), ale też osobami, które wybrał do tej godności. Tak przynajmniej przyjęło to wielu komentatorów. Czy słusznie?
Przecież możemy użyć tu sformułowania "nihil novi". Znowu wyeksponował peryferie. Ludzie z peryferii mają zostać kardynałami. Nic nowego. Tak już czynił. Potwierdziło się to, że nominacje kardynalskie nie służą już podkreślaniu różnic między znaczeniem poszczególnych diecezji, np., że Kraków jest ważniejszy od Tarnowa. Nie służą też ukazywaniu, że biskupi w Kurii Rzymskiej są ważniejsi niż ordynariusze diecezji.
To było takie tworzenie dodatkowej "nieformalnej" struktury hierarchicznej. Co prawda władza w Kościele rzymskim biegnie od papieża przez ordynariuszy diecezji (czyli biskupów diecezjalnych), ale to wydawało się za proste i z czasem stworzono całą siatkę zależności, które powodowały, że poszczególni biskupi diecezjalni czuli się petentami innych biskupów wyniesionych np. do godności kardynalskiej.
Chodziło tu o "feudalizację" władzy. Biskup nie czuł się tak swobodny w wypełnianiu swojej odpowiedzialności za diecezję. Zależał od piramidy władzy.
Jak wiemy, papież dąży do decentralizacji. Chce, by lokalna władza na miejscu decydowała, by rozeznawała decyzje tam, gdzie one mają pomagać. Stąd nie chce, by "Rzym" wtrącał się zbytnio w lokalne środowiska. To widać po nominacjach biskupich. Zależą bardziej od lokalnego środowiska (od episkopatów krajowych) niż od papieża (i jego dyrektyw, jak powinny wyglądać takie nominacje, np., żeby unikać "spadochroniarzy").
Nie wszystkim to się podoba. Z jednej strony jedni woleliby, żeby ordynariusze bardziej byli według ducha franciszkowego, a z drugie strony inni boją się o jedność Kościoła, skoro jest on tak zależny od "kolorytów" lokalnych.
Papież jednak stawia na decentralizację. Natomiast dobieranie do grona kardynałów rezerwuje dla siebie. Jest to ukłon w stronę pierwotnej tradycji, wg której kardynałowie to kapłani będący najbliższymi współpracownikami papieża, jego radą, tym, z którymi może razem rozeznawać.
To nie znaczy, że muszą się we wszystkim zgadzać, mogą mieć odmienne poglądy, ale muszą chcieć szczerze rozmawiać. Powinni mieć podobne nastawienie do roli kardynałów.
Dlatego reprezentują różne środowiska, różne optyki i punkty widzenia, a jednocześnie swoje kardynalstwo rozumieją jako swoistą posługę. A jeżeli jest to już godność (jak to się mówiło "podniesiony do godności"), to po to, by wyeksponować te części Kościoła, które do tej pory były w cieniu, a nawet zaniedbane, by pokazać, nad czym chcemy pracować.
Kiedyś (też w czasach biblijnych) królowie władali skarbem państwowym, ale mieli też swój osobisty skarbiec, do własnej dyspozycji. Można powiedzieć, że grono kardynałów to taki osobisty skarbiec papieża, bogaty wielością spojrzeń i doświadczeń, ale i chęcią szczerej współpracy z Franciszkiem.
Dlatego widzimy tam Szweda, którego nominacja pokazuje wagę dialogu z protestantami, a także uzmysławia nam dynamiczny wzrost katolicyzmu w Skandynawii wbrew obiegowej "niewiedzy" na ten temat.
Dlatego mamy biskupa pomocniczego z Salwadoru. Reprezentuje Kościół męczenników (bł. Oscar Romero), który jednak potrafił doprowadzić do pojednania narodowego wbrew pomówieniom o ekstremizm.
A że pracuje jak zwykły proboszcz? Nihil novi. Np. Polak kard. Adam Kozłowiecki "podniesiony do tej godności" przez Jana Pawła II pracował wtedy jako wikary w zambijskiej parafii.
Jacek Siepsiak SJ - redaktor naczelny kwartalnika "Życie Duchowe"
Skomentuj artykuł