Darujmy sobie mit lepszego ojca
Mówi się, że odchodzą, zostawiają. Że się nie angażują. Że nie potrafią tyle, co matki, mylą ubranka, rozmiary butów i numery klas, nie ogarniają lekarstw ani ocen i trzeba im zostawiać instrukcje do wszystkiego.
Mówi się i mówi o kryzysie ojcostwa. O tym, jak jest źle i coraz gorzej i jak strasznie będzie jeszcze. A ten tekst będzie inny. W hołdzie wszystkim ojcom, którzy są, angażują się, kochają, chcą się zmieniać tak, jak dziś potrafią. Nawet, jeśli też są w tym słynnym kryzysie.
Ideał jest zależny od punktu widzenia
Jak w tej rozmowie dwóch koleżanek w średnim wieku, które dawno się nie widziały.
- Co u ciebie? – pyta pierwsza.
- Córkę wydałam za mąż. Mówię ci, złoty chłopak! Posprząta, ugotuje, pranie zrobi, dziecko do lekarza zabierze. Świetnie dziewczyna trafiła! Ale za to mój syn z taką zołzą się ożenił… Wyobraź sobie: każe mu sprzątać, gotować, pranie robić i dzieckiem się zajmować!
I jest w tym żarcie trochę bolesnej prawdy. Takiej, że jako społeczeństwo nie mamy już jednego, starego i dobrego modelu ojcostwa, ale nie mamy też żadnego realnego nowego. Dopiero do niego dorastamy, dopiero go odkrywamy. Co więcej, ten nowy model wcale nie jest jeden. Jest ich przynajmniej kilka. Myślę, że dlatego naszym facetom czasem trudno się odnaleźć w swoim ojcostwie: bo oczekiwania z różnych stron wpychają ich jednocześnie w objęcia różnych ról, których żaden normalny człowiek bez narzędzia do rozciągania doby nie jest w stanie ze sobą pogodzić.
Nic dziwnego, że z wielu różnych oczekiwań i możliwości mężczyźni wybierają to, co najprostsze do spełnienia i najmniej wyczerpujące. A tak się składa, że rodzicielstwo w ogóle, a ojcostwo w szczególności leży raczej na drugim biegunie wymagań.
Na szczęście są tacy mężczyźni, którzy wciąż wybierają drugi biegun.
Ale to nie znaczy, że są doskonali.
Są – normalni.
Darujmy sobie mit lepszego ojca
Właśnie dlatego musimy przestać wreszcie ulegać mitowi lepszego ojca. Bo idealny supertata zawsze, zawsze będzie lepszy od tego, co naprawdę jest. I ten nieosiągalny ideał szybko przestanie tego realnego motywować, a zacznie frustrować. Zwłaszcza, gdy my, kobiety, dołożymy do tego swoje trzy grosze.
Bo tamten tatuś to taki fajny, dzieci na plac zabaw co dzień na kilka godzin zabiera. No zabiera, zabiera, bo jest doskonale świadomy faktu, że w domu z nimi oszaleje mniej więcej po tygodniu. A Twój chłop nie oszaleje, więc zostaje z dziećmi w domu. Bo tamten tatuś to swoim dzieciom co weekend organizuje wypady w różne zakątki Polski, na wycieczki. No organizuje, bo w tygodniu wraca z pracy, jak już dzieci pójdą spać. I w weekend próbuje to nadrobić. Twój kolację robi co wieczór.
Bo tamten tatuś to… ile można to słyszeć?
To porównywanie i w efekcie ciągłe narzekanie – to dla człowieka jest klęska. Skupianie się na tym, co negatywne, nieustanne wytykanie błędów, ciągłe niezadowolenie z tego, jak jest – to prościutka droga do braku radości, wdzięczności i miłości.
Dlaczego trudno nam od tego narzekania odejść? Bo wszyscy wokół narzekają. Zbyt często czytamy o kiepskich tatusiach. Zbyt często na kazaniach słyszymy o wszystkich błędach, zaniedbaniach i grzechach ojców z ostatnich stu lat. Zbyt często świat punktuje wszystkie ich uchybienia, egoizm, narcystyczność, niedojrzałość, nieogarnięcie. Całą ostatnią dekadę mówimy i czytamy o kryzysie ojcostwa. Ale czy równie wiele mówimy o rozwiązaniach – poza przedstawianiem sylwetki ojca idealnego?
Załamujemy ręce nad kryzysem ojcostwa, zapominając, że kryzys zawsze towarzyszy zmianom.
I będzie towarzyszył poszukiwaniom nowego modelu, gdy stoimy w rozkroku, jedną nogą w stylu, w którym nas wychowywali nasi rodzice, drugą nogą w teraźniejszości, która niesie wiele pytań – i możliwości.
To kryzys jest w nich
Co z tym robić? Mocną i tak oczywistą, że aż zapomnianą rzecz przypomniał mi ks. Michał Olszewski w rozmowie o św. Józefie. Trzeba przyjąć, że stawanie się ojcem to proces; w ten proces mężczyzna wchodzi, gdy dostaje pod opiekę dziecko, i trwa w nim całe życie. A w międzyczasie przechodzi przez różne, kolejne kryzysy. Nie dlatego, że jest źle. Po to, żeby było lepiej.
I coraz częściej tak właśnie widzę ojców, których spotykam w moim środowisku. Są w procesie. Chcą być dobrymi ojcami dla swoich dzieci. Nie zawsze wychodzi im to najlepiej, bo ciągle mierzą się z wypracowaniem nowego modelu ojcostwa, nie takiego ojcostwa, które będzie idealne, ale takiego, które będzie wystarczające na dzisiaj. Adekwatne do ich własnego życia, a nie wepchane w model cudzych oczekiwań. A to wymaga prób – i błędów. Wyrozumiałości i wsparcia.
Bo tym, czego potrzebujemy jako społeczeństwo, nie jest nieustanne powtarzanie, że ojcowie są w kryzysie. Tym, czego potrzebujemy jako rodziny, nie jest przymykanie oka na słabości i niedoskonałości, na odejścia na zawsze i na cichą, codzienną nieobecność. Tym, czego teraz i bardzo potrzebujemy, nie jest narzekanie na niedojrzałość i egoizm ojców naszych dzieci. Potrzebujemy zaakceptowania, że ojcostwo to proces i że nie trzeba nam ojców doskonałych, tylko wystarczająco dobrych. I że ci wszyscy zwykli faceci, którzy robią, co mogą, żeby dzielić swój czas między pracę i dzieci, rozsądnie równoważyć upragniony spokój z hałasem i chaosem, którzy czasem tracą cierpliwość, a czasem mają jej zaskakująco dużo - są dobrzy.
Po prostu są dobrzy.
I z każdym przeżytym na rodzinnym poligonie dniem treningu – lepsi.
Oni wcale nie są w kryzysie.
To kryzys jest w nich. Napędza do zmiany, zmusza, by to, co wczoraj nie wyszło, dzisiaj zrobić inaczej.
Dlatego ten tekst jest w hołdzie wszystkim ojcom, którzy są, angażują się, kochają, chcą się zmieniać – tak, jak dziś potrafią.
Dobrze, że są. Dobrze, że tacy są: zwykli, normalni, wystarczający, wierni, dobrzy.
Bez fajerwerków i kostiumów superbohaterów.
Z miłością.
Skomentuj artykuł