Dlaczego katolicy pozwalają, by polityka niszczyła ich rodziny?

(fot. depositphotos.com)

Za każdym razem, kiedy ciśnie nam się na usta któreś z tych określeń, warto uświadomić sobie prosty fakt obecności Chrystusa w drugim człowieku, niezależnie od tego, jak nam do jego poglądów daleko.

Trwa kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, a to oznacza, że polityka atakuje nas niemal z każdej strony. Większość z nas zdaje sobie sprawę z tego, że żyjemy w atmosferze politycznego podziału. Nie każdy jednak jest świadom, jak to wpływa na funkcjonowanie w naszych rodzinach. Czy jedynym sposobem na to, by uniknąć politycznych przepychanek przy rodzinnym stole jest wyeliminowanie polityki z naszych codziennych rozmów?

Wyobraźcie sobie, że spędzacie miły wieczór w gronie rodziny i przyjaciół, kolacja smakuje jak nigdy, a rozmowa przy stole toczy się lekko. I nagle ktoś, zazwyczaj z zewnątrz - przyjaciel domu lub dalszy kuzyn - mniej lub bardziej świadomie zaburza sielską atmosferę i zadaje pytanie, które zmienia wszystko: "A co sądzicie o X?" (przy czym za X można podstawić dowolny aktualny temat nawiązujący do rodzimej polityki). Jak na dłoni zaczynają ujawniać sympatie i antypatię, zdenerwowana mama przebąkuje coś w rodzaju "nie rozmawiajmy przy jedzeniu o polityce", wojowniczy kuzyn-lewak zaczyna utyskiwać na obecną władzę, a wąsaty wuj konserwatysta, słuchając go, pąsowieje na twarzy. Słowem - awantura wisi w powietrzu.

DEON.PL POLECA

I tak, być może brzmi to nieco karykaturalnie, ale obserwując własną rodzinę i rozmawiając z przyjaciółmi, śmiało mogę zaryzykować stwierdzenie, że z podobną sytuacją zetknęła się zdecydowana większość z nas. Pół biedy, gdy do tego typu światopoglądowych konfrontacji dochodzi od wielkiego dzwonu (chrzciny, komunia, wigilia….) i można je po prostu wpisać w bilans zysków i strat wiążących się z rodzinnymi zjazdami. Problem pojawia się w momencie, gdy takie starcia przy familijnym stole stają się codziennością. Gdy dołożymy do tego kontekst chrześcijański, stajemy przed nie lada problemem: jak rozmawiać z bliskimi o odmiennych poglądach politycznych, by pozostać wiernym własnym przekonaniom, a jednocześnie nie umniejszać poglądów drugiej osoby? Czy rzeczywiście jesteśmy skazani na wykluczenie polityki z naszych domów, jeśli chcemy utrzymać w nich atmosferę pokoju i bliskości?

Trudno sformułować jedyną słuszną receptę, bo każda rodzina jest po prostu inna. Każda też, jako podstawowa komórka społeczna, w pewnym stopniu odzwierciedla kondycję ogółu społeczeństwa. A te w Polsce mamy w ostatnich latach wyjątkowo podzielone i trudno oczekiwać, by te podziały nie dotarły do naszych domów. Może być tak, że skala różnic jest na tyle duża, że rezygnacja z polityki w codziennych rozmowach jest jedynym rozwiązaniem. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że w większości przypadków wystarczy odrobina otwartości na coś, co jako chrześcijanie powinniśmy znać bardzo dobrze - zmianę myślenia, czy chociaż przyjęcie (choćby na chwilę) innej perspektywy. Przygotowując się do napisania tego tekstu, rozmawiałam z bliskimi i przyjaciółmi na temat tego, co ich - używając języka terapeutycznego -"oddala" - w dyskusjach politycznych. Większość z nich zgodnie przyznała, że podstawowym problemem jest radykalizm, który w połączeniu z silnymi emocjami stanowi mieszankę wybuchową.

Sama była ostatnio świadkiem sytuacji, w której kochający się na co dzień ojciec i córka pokłócili się na temat słynnej już "tęczowej profanacji" wizerunku Matki Bożej Częstochowskiej. Ojcu oberwało się, że jest homo-, kseno- i co-nie-tylko-fobem, a córka - nazwijmy ją "S" - usłyszała, że ma "nierówno pod sufitem" i powinna "zapisać się do LGBT" (ta ostatnia wypowiedź zresztą bardzo mnie rozbawiła, bo wyobraziłam sobie, jak "S" zgłasza się do jakiegoś urzędu z wypełnionym formularzem i deklaracją przystąpienia do organizacji "LGBT"….). Obserwując tę straszno-śmieszną scenkę, zaczęłam zastanawiać się, co my - katoliccy synowie i córki, siostry i bracia, żony i mężowie możemy zrobić, by nasze więzi nie były narażone na nadszarpnięcie przez politykę.

Okazało się, że odpowiedź podsunęło mi samo życie. Jako że znajdujemy się w okresie kampanii przed wyborami do Parlamentu Europejskiego, polityka towarzyszy nam silniej, niż kiedykolwiek. Nawet jeśli niespecjalnie się nią interesujemy (jak ja), szybko może okazać się, że to ona "zainteresuje się" nami, wprowadzając ferment w domowe zacisze. Taka sytuacja dotknęła kilka tygodni temu mnie i mojego męża. Marcin podesłał mi internetowy test, który miał "zmierzyć" moje poglądy i zaproponować, na kogo powinnam oddać głos w wyborach do UE. Kiedy okazało się, że wynik, który otrzymałam odbiega od jego własnych przekonań, usłyszałam, że… "ten test jest do bani".

Pomyślałam wtedy, że owszem, być może taka ankieta jest słabym metodologicznie narzędziem, ale jednocześnie poczułam, że Marcin w jakiś sposób umniejsza mój "wynik" i zaczęłam się zastanawiać, na ile w naszej relacji wyrażamy przestrzeń na to, by się po prostu różnić. Kiedy po wymianie kilku ostrych zdań i małej małżeńskiej kłótni usiedliśmy do spokojnej rozmowy, okazało się, że dotychczas nasze rozmowy o polityce sprowadzały się albo do "śmieszkowania" z tego, czy innego polityka (całe szczęście oboje potrafimy śmiać się ze wszystkich), albo do wzajemnego "trollowania" i badania tego, jak daleko jesteśmy w stanie posunąć się we wzajemnych prowokacjach. Z pokorą przyznaję, że mistrzynią w tym drugim zawsze byłam ja. Dostrzegając np. bardzo zdecydowane poglądy męża na daną sprawę, często badałam poziom jego odporności, wygłaszając zaczepne komentarze. On z kolei natychmiast przyjmował rolę erystycznego prześladowcy alias Monika Olejnik i dysponując znacznie większą wiedzą (Marcin pracuje jako dziennikarz polityczny), zasypywał mnie argumentami, wobec których stawałam się bezbronna. I tak oto nasze małżeńskie gniazdko zamieniało się w polityczny ring, na którym przestawaliśmy na chwilę być mężem i żoną, a zamienialiśmy się w prowokatorów, których należało jak najszybciej "zaorać".

Opisana przeze mnie sytuacja sprzed kilku tygodni wiele nas nauczyła i było nam po prostu wstyd, że my, chrześcijanie byliśmy w stanie tak się "pożreć" o politykę. To zmotywowało nas do tego, by do naszych cyklicznych rozmów (nazywanych przez nas żartobliwie, ze względu na to, że oboje pracujemy w mediach, "kolegiami małżeńskimi"), w których poruszamy tematy naszych uczuć, relacji z Panem Bogiem, czy planów na najbliższą przyszłość, mimo wszystko dołączyć tematy społeczno-polityczne. Od tej pory staramy się nie bazować na emocjach i powierzchownych, suflowanych przez krzykliwie nagłówki portali informacyjnych tezach, ale rzeczywiście skupić się na meritum. Wymieniamy się linkami do interesujących artykułów i wypowiedzi i staramy się przenieść nasze dyskusje o poziom wyżej, niż wyświechtane frazesy typu "PiS łamie konstytucję", czy "wina Tuska".

To oczywiście wiąże się ze zgodą na opuszczanie tzw. baniek informacyjnych. A przecież lubimy, gdy docierające do nas sygnały potwierdzają naszą subiektywną wiedzę o świecie. Dlatego rzesze ludzi oglądają tylko "Wiadomości" i na ich podstawie budują przekonania, a inni ograniczają się do przekazu "Gazety Wyborczej". Dlatego po pierwsze warto samemu poszerzać swoje źródła informacji, ale i pomysł podrzucenia babci słuchającej Radia Maryja ciekawego artykułu w "Tygodniku Powszechnym" i w analogicznej sytuacji - zdeklarowanemu liberałowi linka do sensownego artykułu na prawicowym portalu, może sprawić, że do czyjejś "bańki" przeniknie chociaż cień innej perspektywy. A to już bardzo dużo.

Nie jestem w stanie zagwarantować, że to, co sprawdza się w naszym małżeństwie i relacjach z resztą rodziny (wspomniane rozbijanie "baniek informacyjnych", merytoryczne rozmowy o politycznych wyzwaniach), przyniesie oczekiwany efekt w innych relacjach. Wiem jednak, że jeśli na co dzień uznajemy się za uczniów Chrystusa, to naszą rolą jest łagodzenie nastrojów, a nie ich polaryzacja. Kapitalnie, choć pewnie nieintencjonalnie, ujął to Szymon Majewski w odgrywanym obecnie w warszawskim Och-Teatrze monologu "MaminSzymek". W spektaklu tym dziennikarz zastanawia się, jak na jego działalność publicystyczną i satyryczną zareagowałaby jego nieżyjąca już mama. Majewski zdradza, że zapewne spytałaby go, dlaczego "śmieje się z Jarosława Kaczyńskiego" bo przecież "jemu może być przykro". Myślę, że to bardzo rozczulająca postawa, która dziś kojarzy się nam raczej z pewną naiwnością.

A szkoda. Momenty, w których słyszę, jak chodzący co niedziela katolicy wyrażają się o nielubianych politykach (czyli, wbrew pozorom, naszych bliźnich), czy ich sympatykach (to również nasi bliźni, a nierzadko najbliższe nam osoby), cierpnie mi skóra. Tak dużo tu pogardy, niezależnie od tego, czy nazywamy kogoś "KODomitami" (już "KODziarstwo" czy nawet "lewactwo" brzmią deprecjonująco….), czy "pisowskim ludem", "pisiorami", czy słynnymi już "moherowymi beretami". Za każdym razem, kiedy ciśnie nam się na usta któreś z tych określeń, warto uświadomić sobie prosty fakt obecności Chrystusa w drugim człowieku, niezależnie od tego, jak nam do jego poglądów daleko. Wreszcie czasem naprawdę warto powstrzymać się przed komentowaniem absolutnie wszystkiego (choć w dobie Twittera i Facebooka trudno tej pokusie się oprzeć) i reagowania na każdą zaczepkę. Przecież w ostatecznym rozrachunku i tak liczy się tylko miłość. A ta czasem polega na nadstawieniu drugiego policzka-polityczka.

Magda Fijołek - dziennikarka kulturalna, redaktorka DEON.pl. Współpracowała m.in. z "Plusem Minusem", "Gościem Niedzielnym", Niezalezna.pl i TVP Kultura

Dziennikarka kulturalna, publicystka DEON.pl. Współpracowała m.in. z "Plusem Minusem", "Gościem Niedzielnym", Niezalezna.pl i TVP Kultura.

Tworzymy DEON.pl dla Ciebie
Tu możesz nas wesprzeć.

Skomentuj artykuł

Dlaczego katolicy pozwalają, by polityka niszczyła ich rodziny?
Komentarze (2)
23 maja 2019, 08:49
Czy Jezus zaleca bezkonfliktowość w rodzinie? Co o tym mowi Ewangelia?
Jan Cyraniak
17 maja 2019, 14:44
A skąd myśl, że my - konserwatywni katolicy - nie czytamy co piszą lewicowcy, w tym katolewicowcy? Ja czytam, bo chcę ich zrozumieć, ale znajduję u nich głównie chęć wprowadzenia do Kościoła oficjalnej akceptacji dla grzechów (nie miłosierdzie dla grzeszników, ale - podkreślam - akceptację dla grzechów). Dlaczego miałbym się tedy na coś takiego godzić? I dlaczego w ogóle katolik miałby głosować na partię chcącą wprowadzenia do przedszkoli i szkół wyuzdanej seks-edukacji a'la WHO, w której jak byk jest napisane, że ma ona za zadanie zbudować u dzieci krytyczną postawę wobec religijnego odrzucania aborcji i antykoncepcji? Ja rozumiem, że można nie lubić romantycznych insurekcjonistów z PiS-u, ale katolik głosujący na lewicę to katolik głosujący za masowym gorszeniem najmłodszych bliźnich. Razi nas pedofilia w Kościele? I dobrze, ale niech razi nas też deprawacja najmłodszych planowana przez PO et consortes.